wtorek, 18 października 2011

Wymarzona podróż do Rwandy

     Marzenia podobno się spełniają… A ja od 8 lat marzyłam o tym, aby pojechać do Rwandy. Rwanda jest małym (wielkości jednego polskiego województwa), ale pięknym krajem w Afryce Środkowej. Szesnaście lat temu rozegrała się tam straszliwa wojna ludobójcza, po której zostały tysiące sierot. Polscy misjonarze pallotyni, wychodząc naprzeciw potrzebom tych dzieci, od wielu lat prowadzą akcję Adopcja Serca, która polega na finansowym i emocjonalnym wsparciu konkretnej afrykańskiej sieroty przez europejską rodzinę. Osiem lat temu moi rodzice zaopiekowali się taką sierotą i od tamtej pory jednym z moich największych marzeń było to, aby pojechać do Rwandy i spotkać się z moją „młodszą siostrą”. Marzyłam, śniłam, planowałam i przygotowywałam się do tego wyjazdu.
Wobec tego, kiedy tylko pojawiła się taka możliwość (pallotyni zorganizowali w listopadzie tego roku wyjazd do Rwandy dla chętnych osób, zaangażowanych w Adopcję Serca) – nie zastanawiałam się ani chwili! Pojechałam odwiedzić siostrę i zobaczyć jeden z najpiękniejszych krajów Afryki, a może i świata.
    Rwanda nazywana jest Krajem Tysiąca Wzgórz. Rzeczywiście – krajobrazy są tam niezwykle malownicze. Wbrew moim wyobrażeniom o pustynnych, żółtawych odcieniach Afryki, Rwanda okazała się bardzo zielona! Objeżdżaliśmy ten kraj busem, klucząc między porośniętymi bananowcami wzgórzami, zatrzymując się nad licznymi jeziorami, podziwiając wznoszące się majestatycznie masywy wygasłych wulkanów. Ze względu na bliskość równika, dzień trwa tam zawsze 12 godzin – słońce wschodzi o 6 rano i zachodzi o 6 wieczorem, witane i żegnane codziennym, głośnym świergotem ptaków.
   Pod względem przyrodniczym największe wrażenie zrobił na mnie Park Narodowy Akagera – obszar porośnięty sawanną, zamieszkany przez wspaniałe i niezwykłe zwierzęta. Pierwszy raz w życiu widziałam sawannę i byłam zachwycona! Okazała się być o wiele piękniejsza, niż to wygląda w telewizji. Zielona równina porośnięta buszem i rzadko rosnącymi drzewami. Niektóre były najbardziej niezwykłymi drzewami, jakie widziałam w życiu – przypominały ogromne kaktusy, miały jednak pień i gałęzie jak normalne, duże drzewa. Największą atrakcją na sawannie są jednak zwierzęta. Ze względu na otwarte przestrzenie dobrze je widać – sprawia to wrażenie, że gdzie się nie spojrzy, napotyka się wzrokiem na gromady zwierząt. Widzieliśmy kilka gatunków antylop, bawoły afrykańskie, guźce, zebry, pawiany, żyrafy, a podczas postoju nad jeziorami także mnóstwo wylegujących się na płyciźnie krokodyli i hipopotamów!
   Poza oczywistymi walorami przyrodniczymi Rwandy, zwracałam uwagę również na miejscową kulturę. Kolorowe stroje kobiet przyciągały wzrok, podobnie jak ciekawe obyczaje afrykańskiej ludności. Spotykaliśmy ludzi uprawiających maniok i banany, pracujących w polu motyką; ludzi niosących towary na targ – niezależnie od wielkości i wagi towarów, w Rwandzie wszystko nosi się na głowie, nawet damską torebkę! Natomiast małe dzieci kobiety noszą na plecach, w chuście, dzięki czemu ręce mają zawsze wolne, a dzieci są spokojne i grzeczne, przyklejone do matczynych pleców, ukołysane biciem jej serca.
   Byłby to zaiste sielankowy obraz Rwandy, gdyby nie wszechobecna, niewyobrażalna dla Europejczyka bieda, spotęgowana jeszcze przez niedawną krwawą wojnę. Wieloosobowe rodziny mieszkają w maleńkich glinianych lepiankach, bez prądu i wody. Cały ich dobytek to koza oraz równie małe jak lepianka poletko, zasiane maniokiem, bananami, ziemniakami lub fasolą. Kuchnia w lepiance się nie mieści, więc trzeba gotować na zewnątrz, na ognisku, w glinianym garnku. Zresztą, nie za wiele można ugotować, nie mając pieniędzy, jedzenie jest więc bardzo monotonne (papka z manioku) a posiłek je się raz dziennie, wieczorem. Pomimo ubóstwa jednak obejścia domów są czyste, zadbane. Ludzie mili, serdeczni i – co chyba typowe dla mieszkańców Afryki – niezwykle muzykalni, roztańczeni, rozśpiewani.
Ale najbardziej wzruszającym i długo wyczekiwanym przeżyciem były spotkania z adopcyjnymi dziećmi. Na własne oczy mogliśmy się przekonać, ile znaczy dla tych dzieci nasza pomoc. Dla nas to niedużo (15 euro miesięcznie), dla tych dzieci natomiast oznacza to możliwość, przeżycia: jedzenie, szkoła, wszystko, co potrzebne. Równie ważna, jak się okazało, jest dla nich świadomość, że ktoś o nich myśli. Dzieci troskliwie przechowują wszystkie listy, zdjęcia i pamiątki, jakie dostają od swoich adopcyjnych europejskich rodzin.
          Wspaniale było spotkać swoją afrykańską siostrę (dla mnie, jedynaczki, było to naprawdę wielkie przeżycie!). A marzenia naprawdę się spełniają. I warto, nawet długo, na ich spełnienie czekać. 

           (artykuł z numeru 12/2010 Głosu Białowieży; fot. H.Jędrzejewska, B.Jędrzejewska)

2 komentarze:

  1. Świetny pomysł z tym blogiem, Helu! Sugerowałabym jeszcze dodanie po kilka fotek do każdego wpisu:)
    Ola

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam taki zamiar, ale dopiero się uczę ;)

    OdpowiedzUsuń