środa, 18 grudnia 2013

Miesiąc miodowy w Kanadzie

Dlaczego Kanada? – pytali znajomi. Faktycznie, nietypowy kierunek. Nowożeńcy wybierają zwykle egzotyczne ciepłe kraje jako cel swojej podróży poślubnej. My jednak postanowiliśmy spełnić swoje marzenia z czasów dzieciństwa i na miesiąc miodowy pojechaliśmy do Kanady.
Ten kraj pobudzał wyobraźnię nie tylko nas, ale zapewne wielu dzieci. Fascynujące powieści przygodowe Jamesa Olivera Curwooda czy reportaże podróżnicze Arkadego Fiedlera pozostawiły w głowach kilku pokoleń młodzieży niezwykły obraz Kanady. Ośnieżone Góry Skaliste, wijąca się między nimi rzeka Athabaska, jesienne kolory lasów nad Zatoką Hudsona i wielkie pustkowia zamieszkane przez wilki, niedźwiedzie i Indian – któż nie marzyłby o tym, aby ujrzeć to na własne oczy?
Ale jak zorganizować taką podróż? Nie było to łatwe zadanie, wszak Kanada to kraj ogromny (drugi po Rosji pod względem wielkości). Jak w zaledwie 3 tygodnie zobaczyć wszystko, co byśmy chcieli? Jak przemierzać wielkie odległości między wschodnim, a zachodnim wybrzeżem?
Udało się znakomicie. Początkowo zatrzymaliśmy się w Toronto, położonym nad jeziorem Ontario. Wielkie Jeziora Północnoamerykańskie są naprawdę WIELKIE! Zarówno z okna samolotu, jak i z brzegu Ontario wydawało się być morzem, a Toronto wyglądało z góry jak zbudowana z patyczków makieta nad bezkresem wody. Jest to jednak miasto ogromne, a także nosi oficjalny, nadany przez ONZ tytuł najbardziej wielokulturowego miasta świata. Mieszkają tam ludzie z ponad 150 nacji i grup etnicznych, w tym wielu Polaków. Przez trzy dni, które tam spędziliśmy, udało nam się nieco zwiedzić samo miasto, wybraliśmy się też na wycieczkę nad Wodospad Niagara. Wodospad znajduje się na granicy Kanady i Stanów Zjednoczonych, jednak widziany od kanadyjskiej strony robi o wiele większe wrażenie. Ma się wówczas widok prosto na wielkie spadające ze skał kaskady wody.

Kolejnym naszym przystankiem w krainie wielkich jezior było miasteczko Windsor, położone nad rzeką Detroit, na granicy z USA. Miasteczko nieduże, ale przyjemne, a po drugiej stronie rzeki roztacza się widok na amerykańskie Detroit. Chociaż mówi się, że Detroit jest miastem upadłym ekonomicznie i wiadomo, że ma poważne kłopoty z przestępczością, zza rzeki wyglądało ładnie. Nie odważyliśmy się jednak wybrać tam na wycieczkę.
W Kanadzie wszystko (nie tylko jeziora) jest wielkie. Największe są odległości. Aby dostać się na zachód kraju, musieliśmy znowu odbyć długą podróż samolotem. Ale po wylądowaniu w Edmonton zaczęła się najbardziej przez nas oczekiwana część wyprawy!
Znajomy z Edmonton pożyczył nam samochód, dzięki czemu mogliśmy pojechać w 5-dniową wyprawę w Góry Skaliste. To było nasze wielkie marzenie! Odwiedziliśmy dwa parki narodowe (Jasper National Park oraz Banff National Park). Brak słów, aby opisać niezwykłe widoki. Górskie szczyty pokryte śniegiem, ogromne świerkowe lasy, zbocza gór schodzące wprost do jezior, głębokie kaniony rzek… Widzieliśmy nawet lodowce, a w wyższych partiach gór zaskoczyła nas śnieżyca. Trochę obawialiśmy się niedźwiedzi, które właśnie jesienią są najbardziej aktywne, żerują bowiem na zboczach gór i w lasach, przygotowując się do snu zimowego. Żadnego jednak nie spotkaliśmy na swojej drodze – trochę szkoda, choć może jednak na szczęście.

Chociaż kolejny raz przekonałam się, że marzenia się spełniają, wszystkiego, co byśmy chcieli, zobaczyć się nie dało. Góry Skalite były ostatnim przystankiem naszej podróży. Trzy tygodnie to za mało, aby zwiedzić tak wielki kraj. Vancouver i Zatoka Hudsona zostaną na następny raz. Kiedyś na pewno tam wrócimy!


Helena Krauze-Wultańska
(artykuł ukazał się w numerze 11-12/2013 Głosu Białowieży)

wtorek, 27 sierpnia 2013

Białe noce i dinozaury, czyli mój pierwszy wyjazd do Skandynawii

Ten wyjazd był nietypowy. Nie był to urlop ani wakacje, nie pojechałam wypoczywać ani zwiedzać. Pojechałam służbowo. Jako, że pracuję w Centrum Nauki Kopernik w Warszawie, wysłano mnie do Szwecji, do miasta Goteborg na doroczną konferencję centrów nauki. Wyjazd był krótki, zaledwie dwudniowy, a jednak pełen wrażeń.
To był mój pierwszy wyjazd do Skandynawii i już sama podróż była niezwykła. Pogoda była piękna, a widoki z okna samolotu - zapierające dech w piersiach. Kiedy minęliśmy Bałtyk i samolot wleciał nad Półwysep Skandynawski, pod nami, jak okiem sięgnąć rozpościerały się lasy iglaste. Pierwszy raz w życiu widziałam tajgę! Gdzieniegdzie, pomiędzy drzewami, jaśniały niebieskie jeziora. I nagle, w środku lasu, lotnisko – lądujemy w Goteborgu!
Lotnisko też inne niż te, które widziałam w innych miastach Europy. Wystrój wnętrz w drewnie, na ścianach ceramiczne talerze malowane w etniczne wzory. Autobusem pojechałam do centrum Goteborga. W mieście również zielono i czysto, świeże skandynawskie powietrze działało orzeźwiająco po kilku godzinach spędzonych w samolotach.
Kolejne zaskoczenie spotkało mnie wieczorem: mijały kolejne godziny, a Słońce ani myślało zachodzić! Zmęczona podróżą próbowałam zasnąć, ale o godzinie 23:00 było nadal jasno i Słońce świeciło wysoko nad horyzontem. Nawet szczelnie zasłonięte kotary w oknach nie pomagały! Białe skandynawskie noce są piękne i mają swój urok, jednak na dłuższą metę pewnie mocno zaburzają rytm dobowy. Nie mówiąc już o tym, że zimą z kolei jest odwrotnie – dni są krótkie, noce przygnębiająco, depresyjnie długie. Na wiele osób ma to negatywny wpływ. Z tego powodu w niektórych krajach skandynawskich wprowadzono ograniczony dostęp do alkoholu – zimą dopada ludzi depresja i wielu niestety wpada w alkoholizm. Na szczęście latem dni są bardzo długie i można się nacieszyć Słońcem.
Jako, że wyjazd był służbowy, następnego dnia wybrałam się zwiedzić tamtejsze centrum nauki zwane Universeum. Jest w nim oceanarium z niesamowitymi gatunkami ryb i innych stworzeń morskich; zwiedza się je spacerując oszklonymi podwodnymi korytarzami. To naprawdę niesamowite wrażenie zobaczyć nad sobą przepływającą monstrualną rybę piłę! Podobnie wielkich przeżyć dostarczyła mi kolejna atrakcja tego centrum nauki: tropikalny las deszczowy (sic! w Skandynawii! – oczywiście wybudowany w specjalnej szklarni). Widziałam w nim małpy, leniwce i piękne motyle, ale przede wszystkim różne gatunki kolorowych ptaków, płazów i gadów. Inną atrakcją Universeum – może bardziej dla dzieci – był park dinozaurów. Naturalnej wielkości figury dinozaurów, pokryte skórą, a nawet piórami, nie tylko ruszały się, ale także wydawały dźwięki, strasząc przechodniów!

Ten krótki wyjazd okazał się pod wieloma względami niezwykły. Pierwszy raz w życiu byłam w Skandynawii! Ta kraina okazała się na tyle niezwykła, że na pewno będę chciała tam wrócić i zobaczyć więcej.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Nie tylko koguty, czyli o zabytkach i legendach Kazimierza Dolnego


Kazimierz Dolny jest bardzo popularnym miejscem weekendowych wycieczek. Warto wyskoczyć tam na krótki urlop – zwłaszcza z Warszawy, bo niezbyt długo i przyjemnie się tam jedzie. Byłam w Kazimierzu jako dziecko, ponad dwadzieścia lat temu. Teraz wybrałam się ponownie – zachęcona opiniami znajomych.
Trochę historii
Miasteczko rzeczywiście okazało się ładne. Niewielkie, ale wybitnie turystyczne: prawie każdy dom to pensjonat, hotelik, pokoje gościnne. Przyjeżdża tu wielu turystów, bo jest co podziwiać: urokliwe uliczki, historyczną zabudowę, zamek na wzgórzu. Założenie miasta na tak zwanej Wietrznej Górze oraz budowę zamku obronnego przypisuje się Kazimierzowi Wielkiemu – od imienia króla pochodzić ma jego nazwa. Rozkwitało ono później pod panowaniem Jagiellonów, a do jego rozwoju bardzo przyczyniło się uprzywilejowanie miasta w handlu zbożem, spławianym Wisłą do Gdańska.
Złoty wiek Kazimierza skończył się jednak w 1656 r. wraz ze spaleniem miasta i zamku przez wojska króla szwedzkiego, Karola Gustawa. Wojny polsko-szwedzkie spustoszyły miasto. Powtarzające się przemarsze wojsk i  zarazy przyczyniły się do upadku miasta. Spadło także zapotrzebowanie w Europie na polskie zboże. W końcu rozbiory Polski zupełnie odcięły Kazimierz od rynków zbytu.
Od czasów Jana III Sobieskiego w Kazimierzu osiedlali się kupcy ormiańscy, greccy, a przede wszystkim żydowscy, co wpłynęło na wyjątkowy charakter zabudowy miasteczka. Już w XIX wieku Kazimierz Dolny stał się miejscowością wypoczynkową. Jednak nie tylko miejskie zabytki przyciągają tam turystów.
Co warto zwiedzić?
Miasto położone jest nad Wisłą, można więc odbyć długi spacer nadwiślańskim bulwarem; można też przeprawić się promem na drugą stronę rzeki. Natomiast po przeciwnej stronie miasta wznoszą się niewysokie pagórki. Na jednym usytuowany jest zamek, a właściwie cały zespół fortyfikacji obronnych z okresu średniowiecza. Niestety, podczas mojej wizyty obszar ten był zamknięty dla turystów ze względu na trwające prace konserwatorskie. Drugie warte odwiedzenia wzgórze nosi nazwę Góra Krzyżowa (albo Góra Trzech Krzyży) i jest ciekawym punktem widokowym, z którego podziwiać można panoramę Kazimierza Dolnego i doliny Wisły. Pomiędzy górami wiją się natomiast liczne wąwozy, które można zwiedzać rozmaitymi szlakami turystycznymi pieszo lub na rowerze.
W Kazimierzu byłam krótko, ale z przyjemnością weszłam na Górę Krzyżową, zwiedziłam dwa kościoły i przespacerowałam się po miasteczku. Niestety, trzeba uważać na liczne kręcące się po rynku Cyganki i drobnych złodziejaszków – mankament, przez który szybko zrezygnowałam ze spaceru po rynku… Natomiast knajpki i restauracje Kazimierza – warto polecić!
Kazimierskie koguty
Nie można też nie wspomnieć o słynnych kazimierzowskich kogutach z ciasta, wypiekanych w tamtejszych piekarniach i sprzedawanych jako pamiątki. Skąd wzięła się ta tradycja? Nie wiadomo. Joanna Wacława Niegodzisz w swoim przewodniku po Kazimierzu Dolnym przytacza jednak ciekawą legendę:  
„Było to dawno, dawno temu, jeszcze w pogańskich czasach, kiedy na Wietrznej Górze szumiał ogromny, dębowy las. Na jego skraju, miejscowi odprawiali pogańskie praktyki oraz palili ognie, widoczne nawet z drugiej strony rzeki Wisły.
Kiedyś, przelatywał tędy diabeł i bardzo mu się owe ognie spodobały. Rankiem, kiedy się rozwidniło i zobaczył tak cudną okolicę, postanowił tu zamieszkać na dłużej, bo okrutnie mu to wszystko przypadło do diablego serca. Najbardziej zachwyciły go wąwozy oraz dębowe i modrzewiowe lasy, więc diabeł poczuł się tu jak w siódmym …piekle, oczywiście!
Zamieszkał w dębowym lesie, w jamie wąwozu. Z czasem miał coraz więcej roboty, bo leżące u stóp Wietrznej Góry miasteczko zaludniało się coraz bardziej, więc było kogo kusić. Kiedy  pobudowano klasztor, zmienił lokum – wylazł, acz bardzo niechętnie, z wąwozu i zamieszkał na dnie klasztornej fosy.
Pewnego dnia zobaczył w miasteczku pięknego, tłustego, zadowolonego z życia kazimierskiego koguta – złapał go i zjadł ze smakiem. I wtedy przepadł z kretesem! Kogut tak mu zasmakował, że teraz jadał już tylko koguty, więc wszystkie w miasteczku, a potem całej okolicy, znalazły się w ogromnym niebezpieczeństwie. Szczególnie upodobał sobie te czarne, z czerwonymi strojnymi grzebieniami.
Przyszedł jednak czas, gdy w całej okolicy został jeden jedyny – ostatni kogut. Był czarny, stary, mądry i bardzo sprytny. Postanowił przechytrzyć koguciego prześladowcę i w upatrzonej wcześniej kryjówce znakomicie się schował, w towarzystwie młodej urokliwej kazimierskiej kury. Zrobił to tak skutecznie, że nawet diabeł, z całą swoją diabelską mocą, nie był go w stanie odnaleźć, mimo że głodny i zły przetrząsał drewniane kazimierskie zagrody, okoliczne lasy oraz zarośla w całej okolicy. Kogutowi pośpieszyli z pomocą ojcowie reformaci. Dość już mieli diablego tutaj panowania! Poświęcili diablą norę i wszystko wokół. Kiedy diabeł powrócił z bezowocnych poszukiwań, nie mógł znieść zapachu święconej wody, więc uciekł szybko, gdzie pieprz rośnie.
Kiedy już wszystko ucichło i nad miasteczkiem wstało wesoło słońce, ostatni czarny kazimierski kogut wyszedł z ukrycia, aby zbudzić miasteczko donośnym pianiem. Dumnie spacerował ulicami, strosząc swe piórka. Wszyscy witali go z uśmiechem. A kogut-bohater dziarsko zabrał się do odbudowania kurzo-koguciego stadka. Na pamiątkę tego wydarzenia i dla oddania czci jego zdrowemu rozsądkowi oraz sprytowi w ratowaniu koguciego gatunku, zaczęto w Kazimierzu wypiekać koguty z drożdżowego ciasta. I piecze się je aż do dziś.”

środa, 27 marca 2013

A w Krakowie na Brackiej pada śnieg, czyli o tym, co warto zwiedzić w Krakowie nawet przy złej pogodzie.


           Kraków warto odwiedzić niezależnie od pory roku i pogody. Przekonałam się o tym kilka tygodni temu. Razem z moim narzeczonym wybrałam się na romantyczny weekend do dawnej stolicy Polski z nadzieją na zimową, lecz słoneczną aurę. Niestety, zaskoczeni zostaliśmy zamieciami i zawiejami śnieżnymi. A jednak było ciekawie!
Obfite opady śniegu utrudniały poruszanie się po mieście. Spacerowanie po urokliwych uliczkach Starego Miasta nie wchodziło w grę. Odkryliśmy jednak pewne nowe, niezwykłe muzeum: szlak turystyczny „Podziemia Rynku”.
W 2005 roku na Rynku Głównym w Krakowie rozpoczęły się badania archeologiczne, mające na celu lepsze poznanie historii tego miejsca. Początkowo zaplanowano je na kilka miesięcy, jednak skala niezwykłych odkryć sprawiła, że prace wykopaliskowe trwały aż 5 lat. Po ich zakończeniu postanowiono, że efekty tych badań zaprezentowane będą na podziemnej wystawie. Jej celem jest przedstawienie widzom setek lat historii dawnej stolicy Polski oraz ukazanie związków łączących średniowieczny Kraków z innymi miastami europejskimi.
Krakowski Rynek jest miejscem niezwykłym. Wytyczony w połowie wieku XIII, stał się główną przestrzenią publiczną miasta. Jednak aby zobaczyć jak wyglądał u schyłku średniowiecza, w czasach gdy studiował w Krakowie Mikołaj Kopernik - trzeba zejść do podziemi, gdyż poziom gruntu w trakcie tych kilkuset lat podniósł się o kilka metrów.
W Podziemiach znajduje się multimedialna, interaktywna ekspozycja, niemal umożliwiająca podróż w czasie. Zwiedzający wędrują pod ziemią wokół Sukiennic szklanymi pochylniami i kładkami, przechodząc obok fundamentów dawnych murów lub ponad średniowiecznymi brukowanymi ulicami. Mogą obejrzeć rekonstrukcję osady przedlokacyjnej i dwunastowiecznych warsztatów rzemieślniczych, poznać zasady działania średniowiecznych miejskich wodociągów lub dawne systemy miar i wag. Temu wszystkiemu towarzyszą liczne atrakcje wizualne (na przykład hologramy odtwarzające ruch uliczny na średniowiecznym Rynku) i dźwiękowe (nawoływania przekupek). Pozwala to wczuć się w klimat, w wyobraźni przenieść się w czasie. A wszystko to – w podziemiach, lecz ciepłych i dobrze oświetlonych, a więc atrakcyjnych niezależnie od pogody!
Popołudniowa gorąca czekolada, na którą do pijalni Wedla zaprosił mnie mój narzeczony, była miłym zwieńczeniem tego śnieżnego, zimnego, ale ciekawego dnia w Krakowie. Okazuje się, że nawet przy złej pogodzie można czerpać radość z podróży i z odkrywania nowych, ciekawych rzeczy w miejscach – wydawałoby się – już dobrze znanych.

Helena Jędrzejewska 
(artykuł ukazał się w numerze marcowym 2013 Głosu Białowieży)

wtorek, 11 grudnia 2012

Kraj Tysiąca Wzgórz, czyli moja druga wyprawa do Rwandy



Dwa lata temu pisałam o mojej pierwszej, wymarzonej i długo wyczekiwanej podróży do Rwandy. Teraz, w listopadzie bieżącego roku, ponownie miałam okazję pojechać do tego małego, ale pięknego środkowoafrykańskiego kraju. Jakie wrażenia przywiozłam z tej wyprawy?
            Osiemnaście lat po ludobójstwie
Pojechałam tak jak poprzednio, z grupą osób zaangażowanych w adopcję na odległość, które wybrały się w tę daleką podróż, aby odwiedzić swoje adopcyjne dzieci, a przy okazji zwiedzić Rwandę. Większość osób jechała do tego kraju pierwszy raz, z wieloma obawami, nie wiedząc czego się spodziewać. W powszechnej opinii Rwanda jawi się Polakom jako biedny, dotknięty wojną kraj, pełen różnych niebezpieczeństw.
            Rzeczywiście, w 1994 roku, w straszliwej międzyplemiennej wojnie ludobójczej zginęło około miliona osób. Na kilka lat kraj pogrążył się w chaosie i wielkim cierpieniu. Między innymi z powodu tych wydarzeń powstała idea adopcji serca - aby pomóc tysiącom osieroconych podczas wojny dzieci zdobyć wykształcenie, opiekę medyczną i zapewnić im wsparcie materialne, psychiczne i duchowe. Jednak obecnie, po prawie 20 latach od tamtych wydarzeń, Rwanda wydaje się odzyskiwać pokój i nadzieję.
            Poprawa sytuacji
Oczywiście kiedy byłam tam dwa lata temu, Rwanda była już krajem spokojnym, bezpiecznym, zadbanym. Powstawały nowe drogi, rozbudowywane były miasta, w parkach narodowych kwitła turystyka. Wróciwszy do Rwandy po dwóch latach, zaobserwowałam dalszą poprawę sytuacji. Piękne asfaltowe drogi z szerokimi poboczami dla pieszych i rowerzystów łączą większe miejscowości, powstają nowe dzielnice, zagospodarowuje się nieużytki (na przykład na terenach bagiennych sadzi się ryż), walcząc z głodem. Ludziom chyba żyje się lepiej, bo przejeżdżając nawet przez  niewielkie wioski widać więcej domów z cegieł, a mniej glinianych lepianek, symbolizujących biedę.
            Rządowi wraz z prezydentem udało się ustabilizować kraj, zaprowadzić i utrzymać pokój i porządek, a nawet rozwinąć Rwandę pod względem gospodarczym. Jest to jednak, jak w wielu państwach Trzeciego Świata, władza o zapędach reżimowych. Zaprowadza porządek, ale często czyni to przez wzbudzanie strachu. Buduje nowe osiedla, zabierając ziemię biednym ludziom; zagospodarowuje nieużytki, ale z góry decyduje, co ma być na nich uprawiane. Niektóre decyzje rządu budzą kontrowersje, prowadzą do rozbicia wielu rodzin, dyskryminują najbiedniejszych. Obserwując więc pozytywne efekty rozwoju kraju, należy uważnie przyglądać się sytuacji politycznej Rwandy.
            Kraj Tysiąca Wzgórz
Ponieważ obecnie w Rwandzie panuje pokój i jest bezpiecznie, podróż do tego kraju to czysta przyjemność! Rwanda jest krajem górzystym , nazywana bywa nawet "Krajem Tysiąca Wzgórz" albo "Afrykańską Szwajcarią". Dzięki wyżynnemu położeniu ma bardzo przyjemny klimat, pomimo, że znajduje się tuż pod równikiem. Występują tam inne niż w Polsce pory roku: dwie pory suche i dwie deszczowe. Góry i pagórki porośnięte są zielonymi lasami eukaliptusowymi i gajami bananowymi, a na ich zboczach uprawia się herbatę i kawę. Pola obsiane są maniokiem, kukurydzą, fasolą, drzewkami owocowymi i ziemniakami. W dolinach płyną rzeki, jest też wiele jezior.
            Pod względem przyrodniczym Rwanda jest naprawdę piękna i znajduje się tam kilka parków narodowych. Na zachodzie Akagera National Park, czyli obszar porośnięty sawanną, gdzie spotkać można wiele dzikich zwierząt. Na własne oczy widziałam tam żyrafy, zebry, kilka gatunków antylop, guźce, hipopotamy, krokodyle, pawiany i wiele gatunków ptaków. Są również słonie i lamparty, ale niestety nie udało mi się ich dojrzeć.
            Na północy Rwandy, na granicy z Demokratyczną Republiką Kongo, wznoszą się natomiast masywy wysokich gór i wulkanów. Porośnięte są tropikalnymi lasami, w których oglądać można ostatnie na świecie goryle górskie. Po stronie rwandyjskiej znajduje się pięć wulkanów, na szczęście nieczynnych (najwyższy z nich, Karisimbi, ma 4507 m). Natomiast w Kongo są trzy wulkany, a najwyższy, Nyiragongo, jest czynny i nawet z Rwandy widać nocą unoszący się znad niego czerwony dym.
            Na wschodzie kraju znajduje się duże jezioro Kivu, jedno z Wielkich Jezior Afrykańskich. Łowi się w nim ryby, znajdują się też nad nim znane w całym kraju rwandyjskie browary. Przyjeżdża tam również wielu turystów. Rejon ten kusi pięknymi krajobrazami i ładnie zagospodarowanymi plażami. Jednak kąpiel w tym jeziorze może być niebezpieczna. Nie tylko ze względu na krokodyle i hipopotamy, ale przede wszystkim z powodu wydobywających się z niego trujących gazów pochodzenia wulkanicznego.
            Dzieci Rwandy
Pomimo, że atrakcji turystycznych jest sporo, sama Rwanda jest niewielka. Ma rozmiar porównywalny z województwem mazowieckim. Wystarczy kilka dni, aby objechać cały kraj. Jeśli jednak jest się tam dłużej, można wczuć się w klimat i poznać ludzi. Rwandyjczycy są jednak dość powściągliwi i małomówni; z rezerwą, chociaż uprzejmie traktują obcych. Tylko wszechobecne dzieci, na widok grupy Europejczyków, zbiegają się zaraz całą gromadą, krzycząc: "Abazungu!!!" ("biali ludzie!!!"), śmiejąc się i popisując z nadzieją na cukierki.
            A spotkania z "naszymi" dziećmi z adopcji serca? Niezwykłe! Dla większości osób z naszej grupy był to pierwszy wyjazd do Rwandy, a więc i pierwsze w życiu spotkanie z dziećmi, któremu towarzyszyły wielkie emocje. Ale ja również doświadczyłam wielu wzruszeń. Wielka to radość móc ponownie ujrzeć swoich rwandyjskich bliskich, zobaczyć, że mają się dobrze, a nawet coraz lepiej. Pomoc, którą im wysyłamy z Polski, może się wydawać niewielka. A jednak dla tych dzieci bardzo ważne jest, że gdzieś tam, w dalekiej Europie, jest ktoś, kto o nich myśli i pamięta, kto ich kocha i im pomaga. Na własne oczy zobaczyłam, że to działa! Całego świata się w ten sposób nie zmieni... Ale cały świat tego dziecka - tak.
            Wróciłam do Polski i marznę w tutejszym klimacie, tęskniąc za afrykańskim słońcem i zielenią. Kto wie, może za kilka lat ponownie uda mi się tam pojechać?...
                                                                       Helena Jędrzejewska

niedziela, 26 sierpnia 2012

Gdańsk, Sopot i Hel, czyli kilkudniowy wyjazd nad Morze Bałtyckie


Krótki miałam urlop tego lata, zaledwie pięciodniowy. Ale jakże intensywny! Zwiedziłam kolejne miasto o niezwykłej historii, spacerowałam po pięknych plażach nad polskim Bałtykiem, a także pływałam katamaranem. Dużo wrażeń, jak na tak krótki czas! Ale po kolei…
Pomimo nienajlepszej pogody – wietrznej i nieco deszczowej – postanowiłam wybrać się nad morze. Dawno już nie byłam nad Bałtykiem, zatęskniłam za szumem morskich fal i krzykiem mew o zmierzchu. Pojechałam więc do Gdańska.
To niezwykłe miasto ma tak bogatą historię i tak wielką liczbę zabytków, że można by tam spędzić wiele dni, zwiedzając muzea i spacerując urokliwymi ulicami. Nawet podczas mojej krótkiej wizyty zdołałam odwiedzić najważniejsze miejsca Gdańska: Stare Miasto z Żurawiem (średniowiecznym dźwigiem portowym), Dworem Artusa i wspaniałą Bazyliką Mariacką i Muzeum Morskie wraz ze statkiem Sołdek. Widziałam kamienicę Panienki z Okienka  oraz dzielnicę, w której mieszkał XVII-wieczny astronom Jan Heweliusz. Przy jednej z bocznych staromiejskich uliczek Gdańska odkryłam również Galerię Starych Zabawek, przywołującą mnóstwo wspaniałych wspomnień z dzieciństwa!
Pojechałam także do Sopotu, bo to przecież Trójmiasto, wszędzie da się szybko dotrzeć kolejką podmiejską. Molo w Sopocie, ostatnio wyremontowane, to rzeczywiście miłe miejsce do romantycznych spacerów we dwoje (nie byłam tam sama!). Widok na morze roztaczał się piękny, fale uderzały z hukiem o pomost, mewy krążyły nad głowami, a zachodzące słońce czerwonym kolorem odbijało się w wodzie. Jedyny minus to dość wysokie opłaty pobierane za każdorazowe wejście na molo. Na zwiedzanie Sopotu czasu już nie starczyło, a szkoda, bo to bardzo urokliwe miasteczko uzdrowiskowe, z pięknymi kamienicami i secesyjnymi willami.
Ostatniego dnia moich nadmorskich wakacji wyprawiłam się na Półwysep Helski. Popłynęłam katamaranem, który regularnie przewozi turystów między Gdańskiem a Helem. Ten ogromny statek zabiera na pokład ponad 400 osób, płynie dość szybko, podróż mija przyjemnie. Po przycumowaniu w porcie w Helu, pierwsze kroki skierowałam do fokarium. Fokarium prowadzone jest przez Stację Morską Uniwersytetu Gdańskiego, a jego zadaniem jest ochrona i odtworzenie populacji foki szarej nad polskim Bałtykiem. Przebywają w nim foki, które trafiły tam chore, ale również takie, które już się tam urodziły. Każda z nich ma swoje imię, na które reaguje, ale oprócz tego każda z nich potrafi o wiele więcej! Foki nie tylko bawią się ze swoimi opiekunami. Rozumieją ich polecenia słowne, gesty, a także znaki graficzne. Kilka lat temu w fokarium wydarzyła się bardzo przykra historia: jedna z fok zmarła na skutek zjedzenia dużej ilości monet, które ludzie wrzucali do jej basenu (głupota ludzka nie zna granic…). Od tamtej pory foki w helskim fokarium nauczone są, na specjalną komendę swoich opiekunów, wyławiać z basenów śmieci wrzucane przez turystów, a następie przynosić je na brzeg i oddawać opiekunom. Z ogromnym podziwem przyglądałam się tym niezwykle mądrym zwierzętom!
Mój krótki nadmorski urlop był pełen wrażeń. Pomimo zmiennej pogody, zdołałam się nawet wykąpać w Bałtyku! Tłumów nie było (może właśnie ze względu na pogodę), więc dobrze odpoczęłam od warszawskiego zgiełku. Zachęcam wszystkich do podróży, do wyjazdu z domu i zmiany otoczenia choćby na kilka dni. Jest tyle pięknych miejsc na świecie, a tak wiele z nich jest w Polsce!

(tekst z sierpnia 2012; fot. Michał Krauze - Wultański)