wtorek, 18 października 2011

Białowieska blondynka w dżungli, czyli o tym, jak podążałam śladami Inków

Wakacje w tym roku miałam wyjątkowo udane! Rodzice – naukowcy dostali zaproszenie do Argentyny na konferencję o zwierzętach i zaproponowali, że wezmą mnie ze sobą. Muszę przyznać, że nie chciałam jechać. Ameryka Południowa budziła we mnie strach, przede wszystkim dlatego, że żyją tam wielkie, czarne i kosmate pająki, a ja mam arachnofobię. Jednak w końcu dałam się namówić – i pojechaliśmy.
        Podróż samolotem do Ameryki Południowej (i z powrotem) nie należy do najprzyjemniejszych – trzy przesiadki, kilkunastogodzinne loty, długie oczekiwania na lotniskach... Ale warto! Po wylądowaniu na miejscu człowiek znajduje się od razu w innym świecie. Podczas, gdy u nas był środek lata, na półkuli południowej była zima. W Argentynie oznaczało to mroźne noce i gorące dni, szron na oknie nad ranem i upalne popołudnie. A wysoko w Andach śnieg. Pod względem przyrodniczym również wielkie zaskoczenie. Wszystko było inne – drzewa (różnego rodzaju palmy i drzewa, które w Polsce rosną malutkie w doniczkach na parapetach, a tam rosły ogromne w parkach i wzdłuż ulic), zwierzęta (zamiast wiewiórek w parku po drzewach biegały małe małpki), nawet gwiazdy na niebie i słońce, które w południe znajdowało się na północy!
Wielką barierą okazał się język. Ani ja, ani moi rodzice nie znamy hiszpańskiego. A w Ameryce Południowej nikt nie zna angielskiego, wszyscy mówią po hiszpańsku. Korzystaliśmy z rozmówek i ze słowników, jednak w praktyce często najlepiej porozumiewaliśmy się z miejscowymi ludźmi na migi, z szerokim uśmiechem machając rękami.
W Argentynie, w mieście Mendoza, spędziliśmy jednak tylko tydzień. Kiedy skończyła się konferencja, w której uczestniczyli moi rodzice, udaliśmy się w dalszą podróż – do Peru.
Kraj ten leży znacznie bliżej równika, niż Argentyna, było więc cieplej. Było również wyżej – wylądowaliśmy samolotem nad Jeziorem Titicaca na wysokości prawie 4 tys. metrów n.p.m. i dla nas, ludzi z polskich nizin, był to prawdziwy szok! Tlenu w powietrzu na tej wysokości jest niewiele, oddycha się z trudem, cierpi się na zawroty i bóle głowy, mdłości i ogólne złe samopoczucie. Jest to tzw. choroba wysokościowa, a pomaga na nią tylko jedno „lekarstwo” – liście koki. Koka to oczywiście roślina, z której produkuje się kokainę, jednak świeże liście tego zioła na szczęście niewiele mają wspólnego z narkotykiem (narkotyk uzyskuje się po chemicznej przeróbce rośliny). Herbata z liści koki, legalna w Peru, likwidowała zawroty głowy oraz nudności i pomagała nam przetrwać w wysokich Andach.
W Peru spędziliśmy trzy tygodnie. To wystarczająca ilość czasu, aby zwiedzić dużą część najsłynniejszych miejsc i zabytków. Rozpoczęliśmy od Jeziora Titicaca. „Titicaca” w języku Indian Keczua oznacza „szara puma” (puma, wąż i kondor to trzy święte zwierzęta tamtejszych Indian; od czasów Inków do dzisiaj są one czczone – wąż symbolizuje wiedzę, puma siłę, a kondor duchowość). Pływaliśmy łodzią po tym jeziorze, zwiedzając niezwykłe ruchome wyspy z trzciny, zbudowane i zamieszkane przez Indian Keczua i Ajmara. Indianie ci są ciemnoskórzy i czarnowłosi (kobiety noszą przepiękne, długie, czarne warkocze), a  ubierają się w niezwykle barwne stroje. Tworzą swoje wyspy, układając na jeziorze warstwy trzciny, z której budują również domy i łodzie. Mieszkają tam bez elektryczności i innych udogodnień, żywiąc się jedynie rybami i trzciną. Widok tych wysp wprawił nas w ogromne zadziwienie, tak bardzo świat Indian różnił się od naszego świata!
       Kolejnym przystankiem w naszej podróży po Peru było słynne miasto Inków – Machu Picchu. Państwo Inków, założone w XII wieku, rozbudowane zostało w rozległe imperium w ciągu niespełna 200 lat przed odkryciem Ameryki przez Europejczyków. Na początku XVI w. obejmowało prawie całe wybrzeże Pacyfiku wzdłuż Andów oraz tereny Peru i Boliwii. Stolicą państwa było miasto Cuzco, ale największą i najsłynniejszą atrakcją turystyczną jest obecnie położone opodal niego Machu Picchu. Miasto to, założone przez Inków w XV wieku, opuszczone zostało z nieznanych powodów już w wieku XVI, a następnie porosło dżunglą. Zostało odkryte i przebadane przez archeologów na początku XX wieku. Są to naprawdę imponujące, ogromne, kamienne ruiny domów, świątyń i innych budowli, położone na szczycie góry, otoczone innymi porośniętymi dżunglą, wysokimi górami. Widok zapierał dech w piersiach, a miejsce to było dla mnie – studentki archeologii – szczególnie interesujące.
Z Machu Picchu pojechaliśmy na zachód, do Nazca. To również jest bardzo ciekawe miejsce pod względem archeologicznym. Jest to rozległy, pustynny płaskowyż, znany przede wszystkim z tzw. „Rysunków z Nazca” - systemu linii, które oglądane z góry przypominają kształtem zwierzęta lub figury geometryczne. Utworzone zostały około 2 tysiące lat temu przez prekolumbijską kulturę Nazca. Są to naziemne geoglify, ryty wykonane w piaszczysto – skalistym podłożu. Każdy rysunek mierzy kilkaset metrów długości i szerokości, więc oglądane w całości mogą być tylko z lotu ptaka. Do dzisiaj nie wiadomo, jak i w jakim celu ludzie z kultury Nazca wykonali te geoglify – czy jest to astronomiczny kalendarz, czy może rysunki na cześć bogów? Obecnie turyści mogą wynająć mały, kilkuosobowy samolocik i podczas 30 – minutowego lotu oglądać z góry rysunki przedstawiające wieloryba, małpę, kolibra, pająka oraz inne zwierzęta, rośliny i postacie antropomorficzne. Na koniec tej atrakcji wszyscy dostaliśmy od pilota dyplomy upamiętniające nasz lot nad płaskowyżem Nazca.
Nasza wyprawa zbliżała się już do końca. Ostatni tydzień spędziliśmy na zachodnim wybrzeżu Peru, nad Oceanem Spokojnym. Spacerowaliśmy pod wysokimi klifami, zbieraliśmy oceaniczne muszle, podziwialiśmy leniuchujące na skałach słonie morskie, flamingi, pelikany i pingwiny (tak! Pingwiny! Jak się okazuje te sympatyczne ptaki żyją nie tylko na Antarktydzie!). Następnie dotarliśmy do stolicy Peru – Limy, skąd samolotem wróciliśmy do Polski.
       Cała podróż zrobiła na nas ogromne wrażenie. Wszystko było inne, nowe, egzotyczne. A jednak dobrze odnajdowaliśmy się w tamtej rzeczywistości. Ludzie byli niezwykle mili, gościnni i zaciekawieni, skąd w ich kraju wzięła się taka jasna blondynka. Pewnego razu nie mniej zaskoczona byłam ja. Kiedy na pytania Indianek z wyspy na Jeziorze Titicaca odpowiedziałam, że jestem z Polski, one, klaszcząc w dłonie, zaśpiewały mi po polsku „Sto lat”! Widocznie przede mną byli tam już jacyś Polacy, od których Indianki mogły się tego nauczyć.
Bardzo smakowało nam również peruwiańskie jedzenie. Mogliśmy spróbować niezliczonych odmian ziemniaków i kukurydzy, a nad oceanem prawdziwym przysmakiem były ryby i owoce morza. Do tego pyszne, prawdziwe, południowoamerykańskie kakao i dobre alkohole.
Wróciliśmy do Polski z bagażami pełnymi pamiątek oraz z ogromem zdjęć i pozytywnych wrażeń z wyprawy. Teraz, kiedy do Polski zbliża się zima, w Ameryce Południowej zaczyna się lato. I aż tęskno się robi do słonecznych plaż i andyjskiego powietrza! 

(artykuł ukazał się w numerze 10/2009 w Głosie Białowieży; fot. H.Jędrzejewska, W.Jędrzejewski)

2 komentarze:

  1. Ładnie piszesz, ale chciałbym także zobaczyć dokładnie miejsca, o których mówisz na globusie.
    Czy nie byłoby dobrze umieścić kilku zdjęć na przykład w serwisie „Panoramio” http://www.panoramio.com/ ? Mógłbym też łatwo przejść do Gogle Earth i tam zlokalizować miejsca, o których opowiadasz.
    Pozdrawiam :)
    Krzysiek

    OdpowiedzUsuń
  2. Hehe, masz wymagania...;)
    Ja mam mało czasu nawet na pisane na blogu, a co dopiero na takie udoskonalenia... Ale dzięki za cenną poradę, może za jakiś czas rozwinę się w tym kierunku ;)

    OdpowiedzUsuń