wtorek, 11 grudnia 2012

Kraj Tysiąca Wzgórz, czyli moja druga wyprawa do Rwandy



Dwa lata temu pisałam o mojej pierwszej, wymarzonej i długo wyczekiwanej podróży do Rwandy. Teraz, w listopadzie bieżącego roku, ponownie miałam okazję pojechać do tego małego, ale pięknego środkowoafrykańskiego kraju. Jakie wrażenia przywiozłam z tej wyprawy?
            Osiemnaście lat po ludobójstwie
Pojechałam tak jak poprzednio, z grupą osób zaangażowanych w adopcję na odległość, które wybrały się w tę daleką podróż, aby odwiedzić swoje adopcyjne dzieci, a przy okazji zwiedzić Rwandę. Większość osób jechała do tego kraju pierwszy raz, z wieloma obawami, nie wiedząc czego się spodziewać. W powszechnej opinii Rwanda jawi się Polakom jako biedny, dotknięty wojną kraj, pełen różnych niebezpieczeństw.
            Rzeczywiście, w 1994 roku, w straszliwej międzyplemiennej wojnie ludobójczej zginęło około miliona osób. Na kilka lat kraj pogrążył się w chaosie i wielkim cierpieniu. Między innymi z powodu tych wydarzeń powstała idea adopcji serca - aby pomóc tysiącom osieroconych podczas wojny dzieci zdobyć wykształcenie, opiekę medyczną i zapewnić im wsparcie materialne, psychiczne i duchowe. Jednak obecnie, po prawie 20 latach od tamtych wydarzeń, Rwanda wydaje się odzyskiwać pokój i nadzieję.
            Poprawa sytuacji
Oczywiście kiedy byłam tam dwa lata temu, Rwanda była już krajem spokojnym, bezpiecznym, zadbanym. Powstawały nowe drogi, rozbudowywane były miasta, w parkach narodowych kwitła turystyka. Wróciwszy do Rwandy po dwóch latach, zaobserwowałam dalszą poprawę sytuacji. Piękne asfaltowe drogi z szerokimi poboczami dla pieszych i rowerzystów łączą większe miejscowości, powstają nowe dzielnice, zagospodarowuje się nieużytki (na przykład na terenach bagiennych sadzi się ryż), walcząc z głodem. Ludziom chyba żyje się lepiej, bo przejeżdżając nawet przez  niewielkie wioski widać więcej domów z cegieł, a mniej glinianych lepianek, symbolizujących biedę.
            Rządowi wraz z prezydentem udało się ustabilizować kraj, zaprowadzić i utrzymać pokój i porządek, a nawet rozwinąć Rwandę pod względem gospodarczym. Jest to jednak, jak w wielu państwach Trzeciego Świata, władza o zapędach reżimowych. Zaprowadza porządek, ale często czyni to przez wzbudzanie strachu. Buduje nowe osiedla, zabierając ziemię biednym ludziom; zagospodarowuje nieużytki, ale z góry decyduje, co ma być na nich uprawiane. Niektóre decyzje rządu budzą kontrowersje, prowadzą do rozbicia wielu rodzin, dyskryminują najbiedniejszych. Obserwując więc pozytywne efekty rozwoju kraju, należy uważnie przyglądać się sytuacji politycznej Rwandy.
            Kraj Tysiąca Wzgórz
Ponieważ obecnie w Rwandzie panuje pokój i jest bezpiecznie, podróż do tego kraju to czysta przyjemność! Rwanda jest krajem górzystym , nazywana bywa nawet "Krajem Tysiąca Wzgórz" albo "Afrykańską Szwajcarią". Dzięki wyżynnemu położeniu ma bardzo przyjemny klimat, pomimo, że znajduje się tuż pod równikiem. Występują tam inne niż w Polsce pory roku: dwie pory suche i dwie deszczowe. Góry i pagórki porośnięte są zielonymi lasami eukaliptusowymi i gajami bananowymi, a na ich zboczach uprawia się herbatę i kawę. Pola obsiane są maniokiem, kukurydzą, fasolą, drzewkami owocowymi i ziemniakami. W dolinach płyną rzeki, jest też wiele jezior.
            Pod względem przyrodniczym Rwanda jest naprawdę piękna i znajduje się tam kilka parków narodowych. Na zachodzie Akagera National Park, czyli obszar porośnięty sawanną, gdzie spotkać można wiele dzikich zwierząt. Na własne oczy widziałam tam żyrafy, zebry, kilka gatunków antylop, guźce, hipopotamy, krokodyle, pawiany i wiele gatunków ptaków. Są również słonie i lamparty, ale niestety nie udało mi się ich dojrzeć.
            Na północy Rwandy, na granicy z Demokratyczną Republiką Kongo, wznoszą się natomiast masywy wysokich gór i wulkanów. Porośnięte są tropikalnymi lasami, w których oglądać można ostatnie na świecie goryle górskie. Po stronie rwandyjskiej znajduje się pięć wulkanów, na szczęście nieczynnych (najwyższy z nich, Karisimbi, ma 4507 m). Natomiast w Kongo są trzy wulkany, a najwyższy, Nyiragongo, jest czynny i nawet z Rwandy widać nocą unoszący się znad niego czerwony dym.
            Na wschodzie kraju znajduje się duże jezioro Kivu, jedno z Wielkich Jezior Afrykańskich. Łowi się w nim ryby, znajdują się też nad nim znane w całym kraju rwandyjskie browary. Przyjeżdża tam również wielu turystów. Rejon ten kusi pięknymi krajobrazami i ładnie zagospodarowanymi plażami. Jednak kąpiel w tym jeziorze może być niebezpieczna. Nie tylko ze względu na krokodyle i hipopotamy, ale przede wszystkim z powodu wydobywających się z niego trujących gazów pochodzenia wulkanicznego.
            Dzieci Rwandy
Pomimo, że atrakcji turystycznych jest sporo, sama Rwanda jest niewielka. Ma rozmiar porównywalny z województwem mazowieckim. Wystarczy kilka dni, aby objechać cały kraj. Jeśli jednak jest się tam dłużej, można wczuć się w klimat i poznać ludzi. Rwandyjczycy są jednak dość powściągliwi i małomówni; z rezerwą, chociaż uprzejmie traktują obcych. Tylko wszechobecne dzieci, na widok grupy Europejczyków, zbiegają się zaraz całą gromadą, krzycząc: "Abazungu!!!" ("biali ludzie!!!"), śmiejąc się i popisując z nadzieją na cukierki.
            A spotkania z "naszymi" dziećmi z adopcji serca? Niezwykłe! Dla większości osób z naszej grupy był to pierwszy wyjazd do Rwandy, a więc i pierwsze w życiu spotkanie z dziećmi, któremu towarzyszyły wielkie emocje. Ale ja również doświadczyłam wielu wzruszeń. Wielka to radość móc ponownie ujrzeć swoich rwandyjskich bliskich, zobaczyć, że mają się dobrze, a nawet coraz lepiej. Pomoc, którą im wysyłamy z Polski, może się wydawać niewielka. A jednak dla tych dzieci bardzo ważne jest, że gdzieś tam, w dalekiej Europie, jest ktoś, kto o nich myśli i pamięta, kto ich kocha i im pomaga. Na własne oczy zobaczyłam, że to działa! Całego świata się w ten sposób nie zmieni... Ale cały świat tego dziecka - tak.
            Wróciłam do Polski i marznę w tutejszym klimacie, tęskniąc za afrykańskim słońcem i zielenią. Kto wie, może za kilka lat ponownie uda mi się tam pojechać?...
                                                                       Helena Jędrzejewska

niedziela, 26 sierpnia 2012

Gdańsk, Sopot i Hel, czyli kilkudniowy wyjazd nad Morze Bałtyckie


Krótki miałam urlop tego lata, zaledwie pięciodniowy. Ale jakże intensywny! Zwiedziłam kolejne miasto o niezwykłej historii, spacerowałam po pięknych plażach nad polskim Bałtykiem, a także pływałam katamaranem. Dużo wrażeń, jak na tak krótki czas! Ale po kolei…
Pomimo nienajlepszej pogody – wietrznej i nieco deszczowej – postanowiłam wybrać się nad morze. Dawno już nie byłam nad Bałtykiem, zatęskniłam za szumem morskich fal i krzykiem mew o zmierzchu. Pojechałam więc do Gdańska.
To niezwykłe miasto ma tak bogatą historię i tak wielką liczbę zabytków, że można by tam spędzić wiele dni, zwiedzając muzea i spacerując urokliwymi ulicami. Nawet podczas mojej krótkiej wizyty zdołałam odwiedzić najważniejsze miejsca Gdańska: Stare Miasto z Żurawiem (średniowiecznym dźwigiem portowym), Dworem Artusa i wspaniałą Bazyliką Mariacką i Muzeum Morskie wraz ze statkiem Sołdek. Widziałam kamienicę Panienki z Okienka  oraz dzielnicę, w której mieszkał XVII-wieczny astronom Jan Heweliusz. Przy jednej z bocznych staromiejskich uliczek Gdańska odkryłam również Galerię Starych Zabawek, przywołującą mnóstwo wspaniałych wspomnień z dzieciństwa!
Pojechałam także do Sopotu, bo to przecież Trójmiasto, wszędzie da się szybko dotrzeć kolejką podmiejską. Molo w Sopocie, ostatnio wyremontowane, to rzeczywiście miłe miejsce do romantycznych spacerów we dwoje (nie byłam tam sama!). Widok na morze roztaczał się piękny, fale uderzały z hukiem o pomost, mewy krążyły nad głowami, a zachodzące słońce czerwonym kolorem odbijało się w wodzie. Jedyny minus to dość wysokie opłaty pobierane za każdorazowe wejście na molo. Na zwiedzanie Sopotu czasu już nie starczyło, a szkoda, bo to bardzo urokliwe miasteczko uzdrowiskowe, z pięknymi kamienicami i secesyjnymi willami.
Ostatniego dnia moich nadmorskich wakacji wyprawiłam się na Półwysep Helski. Popłynęłam katamaranem, który regularnie przewozi turystów między Gdańskiem a Helem. Ten ogromny statek zabiera na pokład ponad 400 osób, płynie dość szybko, podróż mija przyjemnie. Po przycumowaniu w porcie w Helu, pierwsze kroki skierowałam do fokarium. Fokarium prowadzone jest przez Stację Morską Uniwersytetu Gdańskiego, a jego zadaniem jest ochrona i odtworzenie populacji foki szarej nad polskim Bałtykiem. Przebywają w nim foki, które trafiły tam chore, ale również takie, które już się tam urodziły. Każda z nich ma swoje imię, na które reaguje, ale oprócz tego każda z nich potrafi o wiele więcej! Foki nie tylko bawią się ze swoimi opiekunami. Rozumieją ich polecenia słowne, gesty, a także znaki graficzne. Kilka lat temu w fokarium wydarzyła się bardzo przykra historia: jedna z fok zmarła na skutek zjedzenia dużej ilości monet, które ludzie wrzucali do jej basenu (głupota ludzka nie zna granic…). Od tamtej pory foki w helskim fokarium nauczone są, na specjalną komendę swoich opiekunów, wyławiać z basenów śmieci wrzucane przez turystów, a następie przynosić je na brzeg i oddawać opiekunom. Z ogromnym podziwem przyglądałam się tym niezwykle mądrym zwierzętom!
Mój krótki nadmorski urlop był pełen wrażeń. Pomimo zmiennej pogody, zdołałam się nawet wykąpać w Bałtyku! Tłumów nie było (może właśnie ze względu na pogodę), więc dobrze odpoczęłam od warszawskiego zgiełku. Zachęcam wszystkich do podróży, do wyjazdu z domu i zmiany otoczenia choćby na kilka dni. Jest tyle pięknych miejsc na świecie, a tak wiele z nich jest w Polsce!

(tekst z sierpnia 2012; fot. Michał Krauze - Wultański)

poniedziałek, 14 maja 2012

O krasnoludkach, podziemnych miastach i innych atrakcjach Dolnego Śląska


„Czy to bajka, czy nie bajka,
myślcie sobie jak tam chcecie.
A ja przecież wam powiadam:
krasnoludki są na świecie!”
- pisała przed laty Maria Konopnicka w znanej baśni dla dzieci. Podczas majowego urlopu przekonałam się na własne oczy, że miała rację! Krasnoludki są na świecie, a już z całą pewnością są we Wrocławiu!
            Wrocław to miasto o przebogatej historii, kulturze i architekturze, stolica Śląska i jedno z najstarszych polskich miast. Już w 1000 roku, podczas Zjazdu Gnieźnieńskiego, zostało tam ustanowione biskupstwo.  Na Ostrowie Tumskim nad Odrą, najstarszej, historycznej części Wrocławia, podziwiać można gotycką archikatedrę i inne zabytki architektury. Z wieży widokowej roztacza się niezapomniany widok na panoramę Starego Miasta i całego Wrocławia.
            Trzy dni to za mało, aby zwiedzić Wrocław, ale nawet w tak krótkim czasie mogłam delektować się pięknem tego miasta. Odwiedziłam między innymi słynny, założony przed stu laty Ogród Japoński w Parku Szczytnickim, w którym nawet najdrobniejsze szczegóły (rośliny, alejki, jeziorka, wodospady) są zgodne z oryginalną japońską sztuką ogrodową. Przespacerowałam się również po niezwykłych wysepkach na rzece Odrze, połączonych gustownymi mostkami.
            A krasnoludki? Widziałam ich mnóstwo! Wrocław słynie z krasnoludków. Wrocławskie krasnale to metalowe figurki, umieszczane w różnych miejscach na ulicach miasta od 2001 roku. Obecnie jest ich ponad sto czterdzieści, ale ich liczba ciągle rośnie. Krasnale mają swoje imiona, a także określone funkcje lub zawody. Spotkać więc można na przykład Krasnoludka Gołębnika, Inżyniera, Strażaka czy Rzeźnika. Na ulicy Więziennej za kratkami siedzi Krasnal Więzień. Na słupach latarni ulicznych spotkać można kilku Słupników. Są też krasnoludki niewidome (z białą laską) lub na wózku inwalidzkim. Wszystkie one są wielką atrakcją turystyczną Wrocławia. Z wielkim zapałem i radością szukałam i znajdowałam kolejne krasnoludki (co nie było łatwe, bo jak na krasnoludki przystało, są one małych rozmiarów i łatwo je przegapić).
            Wrocław to miasto tak niezwykłe, że trudno napisać o nim w kilku zdaniach. Z całą pewnością bardzo warto je odwiedzić, choćby na kilka dni!
            A z Wrocławia już blisko w Sudety. Góry Sowie, będące pasmem Sudetów, były kolejnym celem mojego majowego wyjazdu. To niewysokie, zalesione góry, których najwyższym szczytem jest Wielka Sowa (1015 m. n.p.m.). Stoi na niej biała kamienna wieża widokowa z początku XX wieku, z której roztacza się piękny widok na okoliczne pasma górskie, doliny i położone w nich miasteczka.
            Jednak Góry Sowie to nie tylko atrakcje przyrodnicze. W ich wnętrzu znajdują się tajemnicze podziemne sztolnie tak zwanego projektu Riese (z niemieckiego „Olbrzym”). Są to pozostałości największego założenia górniczo - budowlanego hitlerowskich Niemiec, rozpoczętego i niedokończonego w Górach Sowich w latach 1943-1945. Ogromne, wydrążone wewnątrz gór tunele, korytarze i hale ciągną się tam kilometrami. Wejścia do nich są zakamuflowane, a towarzyszą im naziemne bunkry. Niektóre korytarze są wybetonowane, inne pozostawione w stanie surowym. Część podziemnych tuneli zalana jest wodą i można je zwiedzać jedynie z przewodnikiem, pływając łodziami.
            Całość robi piorunujące i straszne wrażenie. Przy budowie tych obiektów pracowali niewolniczo więźniowe z pobliskich obozów koncentracyjnych, nieludzko traktowani, głodzeni i prawie nadzy, niemal wszyscy zginęli przy tej pracy. Do dzisiaj jednak nie udało się ustalić, czym miały być budowane podziemne obiekty. Niemcy, wycofując się z tych terenów, zniszczyli zarówno część tych sztolni, jak i większość dokumentacji. Był to projekt owiany ścisłą tajemnicą i do dzisiaj nie udało się rozwikłać zagadki. Przypuszcza się jednak, że miały tam powstać albo podziemne fabryki zbrojeniowe i laboratoria pracujące nad bronią jądrową (w Sudetach występują rudy uranu), albo kwatera główna i podziemne schrony dla Hitlera i jego sztabu.
            Góry Sowie są wciąż jeszcze mało znane, dzięki czemu nawet podczas długiego majowego weekendu na szlakach nie było zbyt wielu turystów. Zdecydowanie warto się tam wybrać. A odległość? Nie gra roli! Polecam nowe linie lotnicze, oferujące loty krajowe. Sprawdziłam – jest dokładnie tak, jak reklamują: z Warszawy do Wrocławia samolotem leci się nie tylko o wiele krócej niż pociągiem (lot trwa zaledwie 35 minut), ale co najważniejsze, również o wiele taniej! Odległość już nie jest przeszkodą, zachęcam zatem do podróżowania!

(artykuł ukazał się w numerze 05/2012 Głosu Białowieży; fot. Michał Krauze - Wultański)

środa, 7 marca 2012

„Weź miodu praśnego ile chcesz, włóż do naczynia, wlej do niego gorzałki mocnej…”, czyli o tym, jak terminowałam u Mistrza Piernikarskiego w Toruniu

Toruń. Miasto pierników i Mikołaja Kopernika.. Miasto o przebogatej historii i kulturze, przez które przebiega granica pomiędzy Pomorzem a Kujawami. Doskonałe miejsce na weekendowy wypoczynek. Korzystając z wyjątkowo wiosennej (jak na koniec lutego) pogody, pojechałam na 3 dni do Torunia, aby kolejny raz poczuć niezwykły klimat tego miejsca.
Toruń to miasto krzyżackie i hanzeatyckie. Zachowana w doskonałym stanie Starówka na każdym kroku przypomina o jego średniowiecznej potędze. Serce miasta stanowi Rynek Staromiejski z Ratuszem – imponującą, gotycką budowlą, w której obecnie mieści się Muzeum Okręgowe. Można również wejść na wieżę widokową – dużo, bardzo dużo stromych schodów, najpierw kamiennych, później drewnianych, ale na górze czeka nagroda w postaci wspaniałych widoków na panoramę Torunia. Z góry dostrzec można wiele szczegółów, niewidocznych z poziomu ulicy. Widać na przykład oryginalny, niezmieniony od średniowiecza, układ urbanistyczny ulic i kamienic Starego i Nowego Miasta. Przy Rynku mieszczą się również takie znane budowle, jak Kamienica Pod Gwiazdą czy Dwór Artusa.
Nieco dalej znajdują się kolejne zabytki. Jednym z nich jest Krzywa Wieża. Tak, tak – nie trzeba jechać do Pizy, aby zobaczyć krzywą wieżę! Jest to baszta obronna zbudowana w XIII wieku przy murach miejskich. Zaczęła się przechylać niedługo po wzniesieniu, a obecnie jej odchylenie od pionu wynosi około 1,5 metra.
Nad Wisłą usytuowane są także ruiny zamku krzyżackiego. To jeden z najstarszych zamków krzyżackich na ziemiach polskich, wybudowany na planie podkowy. Niestety, nie zachował się on w tak dobrym stanie jak Stare Miasto. Są to niemal zupełne ruiny, ale zachowało się między innymi gdańsko, czyli wieża ustępowa, oraz piwnice, które można zwiedzić.
Toruń słynie z pierników (pod artykułem zamieszczam najstarszy znany przepis na piernik toruński). Jedną z ciekawszych dla mnie atrakcji tego miasta było Żywe Muzeum Piernika stylizowane na XVI - wieczną piekarnię. Zwiedzający przechodzą w nim rytuał przyjęcia do cechu piernikarskiego, by później pod czujnym okiem Mistrza Piernikarstwa i jego pomocnicy Korzennej Wiedźmy zgłębiać tajniki wyrobu tych ciastek. Nauka rozpoczyna się od poznania niezbędnych składników, takich jak miód, cynamon, pieprz czy imbir, a kończy się lepieniem i wypiekaniem pierników, które następnie można sobie na pamiątkę zabrać do domu.
Skoro już o jedzeniu mowa, na osobną wzmiankę zasługują też toruńskie knajpki i restauracje. Kilka z nich udało mi się odwiedzić w trakcie tego krótkiego pobytu, a są to miejsca niezwykle klimatyczne. Niektóre z nich mieszczą się na przykład w piwnicach średniowiecznych kamienic. Siedząc pod gotyckimi sklepieniami można skosztować pysznych pierogów, naleśników, czy napić się aromatycznego grzanego wina.
Toruń to miasto pełne uroku, w którym jak w wehikule czasu przenieść się można do dawnych czasów, doświadczyć niezwykłej historii tego miejsca oraz po prostu doskonale wypocząć. To miasto, do którego chce się wracać.


              Najstarszy znany przepis na piernik toruński:
„Weź miodu praśnego ile chcesz, włóż do naczynia, wlej do niego gorzałki mocnej sporo i wody, smaż powoli szumując, aż będzie gęsty, wlej do niecki, przydaj imbieru białego, gwoździków, cynamonu, gałek, kubebów, kardamonu, hanyżu nietłuczonego, skórek cytrynowych drobno krajanych, cukru ileć się będzie zdało, wszystko z gruba przetłukłszy, wsyp do miodu gorącego, miarkując żeby niezbyt było, zmieszaj, a jak miód ostygnie, że jeno letni będzie, wsyp mąki żytniej ile potrzeba, umieszaj, niech tak stoi nakryto, aż dobrze wystygnie, potym wyłóż na stół, gnieć jak najmocniej, przydając mąki ile potrzeba, potym nakładź cykaty krajanej albo skórek cytrynowych w cukrze smażonych, znowu przegnieć i zaraz formuj pierniki, wielkie według upodobania porobiwszy, możesz znowu po wierzchu tu i owdzie wtykać cykatę krajaną, do wierzchu pozyngowawszy piwem kłaść do pieca i wyjąwszy je jak się przepieką, znowu je zyngować miodem z piwem smażonym i znowu po wsadzeniu do pieca.”
Przepis pochodzi z "Compendium medicum auctum, to jest krótkie zebranie i opisanie chorób", Jasna Góra 1725 rok.

(tekst z: marzec 2012; fot. Michał Krauze-Wultański)

sobota, 11 lutego 2012

Zainspirowana pewnym snem, czyli tym razem coś z zupełnie innego świata!

Stworzonko.

                      Pierwszy raz zobaczyłam je, kiedy przeglądało się w lustrze wiszącym na ścianie w pokoju. Wyglądało jak… Właściwie to prawie nie wyglądało. Było cieniutkie i delikatne, kruche i szare, prawie niewidoczne, jakby utkane z pajęczynki lub włosa. 
            Było malutkie, miało najwyżej 15 cm wysokości. Wyglądało trochę tak, jakby ktoś szarą, delikatną kreską narysował schematycznego ludzika – kółko zamiast głowy, trójkąt zamiast sukienki i patyki zamiast rąk i nóg. 
            Ale to kiepskie porównanie. Stworzonko było o wiele bardziej delikatne niż ołówkowy rysunek. Było tak kruche i ledwo widoczne, że zobaczyć je można było tylko na tle białej ściany. Trzeba było patrzeć pod kątem, z ukosa. Kiedy patrzyło się na wprost, obraz rozmywał się, Stworzonko stawało się jeszcze bardziej schematyczne i przezroczyste.
           
            A więc pierwszy raz zobaczyłam je, kiedy w wielkim ściennym lustrze przyglądało się swojemu odbiciu. Poprawiało kok na głowie, wygładzało sukienkę, obracało się dookoła na chwiejnych, cienkich nóżkach. A więc Stworzonko było płci żeńskiej! Pełne było wdzięku, a ruchy miało zalotne, kobiece.

            Obserwowałam je, stojąc ukryta za futryną drzwi. Nie zauważyło mnie, albo, co bardziej prawdopodobne, udawało, że nie zwraca na mnie uwagi. W końcu trudno nie zauważyć kogoś o tyle większego i wyrazistszego od siebie, nawet gdy ten ktoś próbuje ukryć się za futryną!

            Moja mama też zobaczyła Stworzonko. Widziała je, kiedy przemykało się przez kuchnię, biegnąc wzdłuż starego, kaflowego pieca. Rozmawiałyśmy potem o tym. Dziwne to było uczucie, zobaczyć Stworzonko. Łatwiej by było, gdybyśmy zobaczyły krasnoludka. Wiemy, że krasnoludki nie istnieją, ale występują w baśniach, piosenkach, legendach. Każdy od dziecka wie, jak wygląda taki krasnoludek. A to już prawie tak, jakby on istniał.

            Stworzonko nie istniało. Nie ma takich stworzonek. Nie ma ich też w żadnych bajkach, opowiadaniach, filmach, na żadnych obrazkach. Nie istnieją nigdzie, w żadnej, nawet baśniowej rzeczywistości. Więc skąd się wzięło Stworzonko?

            Zaistniało w mojej wyobraźni, we śnie. Pojawiło się jak myśl, jak cień samego siebie. To prawie jak akt stwórczy. Pojawiło się w wyobraźni, a więc zaistniało. Kruche jeszcze, cieniutkie jak włos, schematyczne, prawie niewidoczne. Nikt w nie nie wierzył, nikt o nim nie słyszał, więc skąd miało czerpać siłę i moc?

            „Na świecie istnieją miliardy bóstw. Większość jest zbyt mała, aby zauważyć, i nikt ich nie czci, w każdym razie nikt większy od bakterii, które się nie modlą i nie mają wielkich wymagań w zakresie cudów. Są to właśnie pomniejsze bóstwa – duchy miejsc, gdzie krzyżują się ścieżki mrówek, bogowie mikroklimatów pomiędzy korzeniami traw. I większość z nich taka już pozostaje. Ponieważ brakuje im wiary. (…)
Są ich miliardy: maleńkie wiry niezawierające nic więcej, niż szczyptę czystego ego i trochę łaknienia.” [Terry Pratchett, Pomniejsze Bóstwa]

Stworzonko zaistniało. W mojej wyobraźni, w moim śnie. Ale to już coś, w końcu od czegoś musiało zacząć…


(tekst pochodzi z lutego 2007 roku, ale dopiero teraz odnalazłam go w swoich zapiskach)