piątek, 28 października 2011

W mieście królowej Elżbiety, czyli krótka relacja z wizyty w Londynie

Prolog

Niedziela, samo południe. Z okna samolotu brytyjskich linii lotniczych, z wysokości 11582 m. n. p. m. oglądam Kanał La Manche. Z tej perspektywy wszystko wygląda pięknie. Słońce odbija się w łagodnych falach, przyglądam się śladom, które zostawiają na wodzie maleńkie stateczki.
Spoglądam na mapę Anglii, wyświetlającą się na pokładzie samolotu. Ogarnia mnie pierwsze zdumienie – Kanał La Manche widnieje tu pod nazwą „Kanał Angielski”! Ach, ci Anglicy, myślę sobie, wszystko muszą mieć inaczej. Wielka Brytania zadziwiła mnie podczas tej podróży jeszcze wielokrotnie.

God Save the Queen (Boże, chroń Królową)
            Niedługo po wyjściu z samolotu spotkało mnie kolejne zaskoczenie – lewostronny ruch uliczny! Oczywiście, wszyscy wiedzą, że w Wielkiej Brytanii jeździ się po lewej stronie ulicy, a samochody mają kierownicę po odwrotnej stronie, niż u nas. Ja też to wiedziałam, a jednak przez cały swój (krótki) pobyt w Anglii nie mogłam się przyzwyczaić, że przy przechodzeniu przez jezdnię trzeba spojrzeć najpierw w prawo.
            Następne wrażenie – pozytywne! – to pewna staroświeckość Anglików i przywiązanie do tradycji. W małej miejscowości pod Londynem, gdzie zatrzymałam się na nocleg, wszystko wyglądało bajkowo! Małe, kolorowe domki z pięknymi ogrodami dookoła (naprawdę można się poczuć jak w „Tajemniczym Ogrodzie”).
            No i sam Londyn – zrobił na mnie wielkie i pozytywne wrażenie. Wielomilionowe, rozległe i multikulturowe miasto, posiadające aż 12 linii metra i bardzo rozbudowaną sieć szybkich podmiejskich kolei dojazdowych. A jego mieszkańcy – przyjaźni i pomocni, więc czułam się tam bardzo dobrze.
                       Najpierw poszłam pokłonić się królowej (niech żyje królowa!) i obejrzeć Pałac Buckingham, główną londyńską rezydencję rodziny królewskiej. Niestety, pałac był zamknięty dla zwiedzających, a królowa na wakacjach, ale zrobiłam kilka zdjęć i obejrzałam piękne, zielone ogrody i parki wokół pałacu.
   Tego dnia zwiedzałam centrum Londynu, spacerowałam brzegiem Tamizy i zobaczyłam najbardziej rozpoznawalne obiekty i budowle, jak choćby Parlament i wieżę z Big Benem. Największe wrażenie zrobiło na mnie Opactwo Westminsterskie – imponująca gotycka budowla o zachwycających detalach architektonicznych. Opactwo, dawniej katolickie, dziś anglikańskie, to nie tylko klasztor, ale przede wszystkim wspaniała katedra, w której od czasów średniowiecza odbywają się koronacje angielskich królów i królowych (wciąż na tym samym drewnianym, średniowiecznym tronie) oraz znajdują się grobowce dawnych monarchów. Są tam również pochowani wybitni uczeni i artyści, jak choćby William Shakespeare, Isaac Newton i Karol Darwin. Miejsce to porównać można do królewskiej katedry na Wawelu, z tą różnicą, że Opactwo Westminsterskie nadal pełni swoją rolę najważniejszej królewskiej świątyni.

Z wizytą u Ramzesa II

Następnego dnia zwiedzałam muzea. Większość muzeów w Londynie zwiedzać można za darmo, co bardzo zachęca nie tylko turystów, ale również samych Anglików (w każdym muzeum były tłumy ludzi). Obejrzałam Museum of London, przedstawiające historię miasta, a także muzeum XIX-wiecznych zabawek z dużą kolekcją pluszowych misiów, drewnianych koników na biegunach, kolorowych kolejek i domków dla lalek.
     Jednak największe wrażenie zrobiło na mnie British Museum – prawdziwy raj dla osoby będącej z wykształcenia archeologiem! To właśnie tam znajdują się słynne na całym świecie oryginalne zabytki starożytnego Egiptu, Bliskiego Wschodu oraz Grecji i Rzymu. Na własne oczy mogłam zobaczyć to, o czym uczyłam się w trakcie studiów – rzeźby z ateńskiego Partenonu, posąg faraona Ramzesa II czy słynny Kamień z Rosetty, dzięki któremu w 1822 roku Jean-François Champollion mógł odszyfrować egipskie hieroglify.

Epilog

Środa, wczesne popołudnie. Z okna samolotu polskich linii lotniczych widzę właściwie tylko chmury. Pogoda się popsuła. Miałam szczęście, podczas mojej krótkiej wizyty w Londynie było tam słonecznie i jak na październik zadziwiająco ciepło – ponad 20 stopni Celsjusza. Za chwilę wyląduję w stolicy, w której mamy tylko jedną linię metra, a system kolejek dojazdowych wciąż pozostawia wiele do życzenia. Dobrze jest czasem odwiedzić inne kraje. Podróże poszerzają horyzonty.

(artykuł ukazał się w numerze 10/2011 Głosu Białowieży; fot. H.Jędrzejewska)

wtorek, 18 października 2011

„Tam szum Prutu, Czeremoszu…”, czyli o Huculszczyźnie i Białym Słoniu

Gdzie spojrzeć, góry i góry… Ogromne, majestatyczne i rozciągające się na wiele kilometrów w każdym kierunku. Wysokie i zalesione jest pasmo Czarnohory w Karpatach Wschodnich, chociaż na zboczach znajduje się również wiele pastwisk, a w rozległych dolinach umiejscowione są malownicze, drewniane, kolorowe domy. To Huculszczyzna, kraina rozciągająca się nad Prutem i Czeremoszem, zamieszkana przez górali,  znanych m. inn. z hodowli niewysokich, ale bardzo silnych i odpornych koni huculskich.
W tej pięknej krainie, u podnóży najwyższych szczytów Czarnohory, położona jest wieś Dzembronia. To bajkowe miejsce znajduje się niemal na końcu świata! Dojeżdża tam zaledwie jeden mały busik dziennie (rozklekotany „ogórek”), a i to pod warunkiem, że stan drogi na to pozwala. Kiedy trzy lata temu podniósł się poziom wód w rzekach, powódź zniszczyła drogę i dojazd do Dzembroni był poważnie utrudniony.
         Dzembronia to wieś zamieszkana przez Hucułów.  Piękne, drewniane, kolorowe chaty porozrzucane są na zboczach wzgórz. To miejsce stanowi doskonałą bazę wypadową w pasmo Czarnohory i tam właśnie wybrałam się w tym roku na wakacje. Zatrzymałam się u pani Paraski – Hucułki, która od dwudziestu lat przyjmuje na nocleg górskich turystów, w tym Polaków, więc dobrze mówi po polsku. Stamtąd wychodziłam na wędrówki po Czarnohorze.
Jedna z moich wypraw okazała się szczególnie interesująca, zarówno pod względem górskim, jak i kulturowo – naukowym. Z trudem i mozolnie wdrapywałam się poprzez Uchaty Kamień i Smotrec na Popa Iwana (2022 m npm) – drugą (po Howerli) pod względem wysokości górę Czarnohory i całej Ukrainy. Przechodziłam przez wysokie świerkowo – bukowe lasy, przez połacie kosodrzewiny, rozległe połoniny i pastwiska. Mijałam pasterskie staje, z których wydobywał się zapach wędzonego sera. Posilałam się po drodze leśnymi jagodami i poziomkami, a także niedoścignionym w smaku ukraińskim beczkowym kwasem chlebowym. W końcu, na szczycie Popa Iwana, moim oczom ukazał się niezwykły widok: Biały Słoń!
        Biały Słoń to (nieco dziwna) nazwa przedwojennego polskiego obserwatorium astronomicznego wybudowanego na szczycie Popa Iwana. Jego budowa rozpoczęła się w 1936 roku, a do użytku oddano ten budynek w 1938 roku. Obserwatorium miało być swoistym pomnikiem i wyrazem hołdu dla zmarłego rok wcześniej marszałka Józefa Piłsudskiego. Był to ogromny gmach, zbudowany z wielkich kamiennych bloków piaskowca. Kamienie do budowy obserwatorium wciągane były na górę przy wykorzystaniu siły pociągowej huculskich koni. Był to pięciokondygnacyjny budynek w kształcie litery L (dwie kondygnacje podziemne i trzy nadziemne), w którym znajdowało się ponad pięćdziesiąt pomieszczeń różnej wielkości. Obserwatorium posiadało własną kotłownię i elektrownię, nie było tam natomiast bieżącej wody; w okresach opadów zbierano deszczówkę, w okresie posuchy wodę trzeba było sprowadzać z dolin na grzbietach koni.
Najważniejszą częścią obserwatorium meteorologiczno – astronomicznego na Popie Iwanie była jednak wieża z kopułą, pod którą znajdował się bardzo nowoczesny sprzęt. Wśród urządzeń były: astrograf angielskiej firmy „Grubb and Parson” (przyrząd do automatycznego fotografowania nieba), refraktor (teleskop soczewkowy o soczewkach średnicy ok. 62 cm) oraz anemometr hydrostatyczny Fuessa (przyrząd do pomiarów kierunku i prędkości wiatru). Obserwacje nieba i badania meteorologiczne prowadzono głównie pod względem potrzeb lotnictwa wojskowego.
Obserwatorium w Czarnohorze było najwyżej zamieszkanym punktem w ówczesnej Polsce. Stało na odludziu, wysoko w górach, a pomimo wielu udogodnień, praca w nim nie należała do łatwych. Zwłaszcza zimą przebywanie na szczycie Popa Iwana, w odcięciu od świata, dla niektórych okazywało się doświadczeniem ponad siły. Znany jest przypadek młodego meteorologa, którego po kilkunastodniowym zimowym pobycie w obserwatorium trzeba było odesłać do domu, ponieważ zaczął przejawiać różnego rodzaju zaburzenia psychiczne... Jednak dla astronomów i meteorologów będących miłośnikami gór musiało to być wymarzone miejsce!
Niestety, czas powstania tego obserwatorium wypadł w nieszczęśliwym okresie. Zaledwie rok po jego otwarciu, po agresji sowieckiej na Polskę, obserwatorium przestało funkcjonować. 18 września 1939 roku pracownicy zdemontowali najcenniejsze urządzenia i opuściwszy obserwatorium, udali się na Węgry. Podczas wojny obiekt służył jako stacja meteorologiczna najpierw wojskom sowieckim, później wojsku węgierskiemu.
        Po wojnie zmieniły się granice, a Biały Słoń pozostał opuszczony i popadł w ruinę. Chociaż stan budynku z roku na rok się pogarsza, nadal robi on wielkie wrażenie i stanowi atrakcję turystyczną. Można wejść do środka (chociaż niestety jest tam bardzo brudno – turyści pozostawiają tam stosy śmieci!) i pomimo zniszczenia niektórych klatek schodowych i podłóg, nadal da się wejść do wielu pomieszczeń. Tymczasem część specjalistycznego sprzętu astronomicznego trafiła po wojnie do Polski. Między innymi w obserwatorium należącym do Uniwersytetu Warszawskiego w Ostrowiku znajduje się obecnie jedna z soczewek teleskopu pochodząca z Popa Iwana. Nadal wykorzystywana jest ona do obserwacji nieba.

(artykuł ukazał się w Głosie Białowieży, nr 9/2011 ; fot. Mieszko Janiszek)

Wymarzona podróż do Rwandy

     Marzenia podobno się spełniają… A ja od 8 lat marzyłam o tym, aby pojechać do Rwandy. Rwanda jest małym (wielkości jednego polskiego województwa), ale pięknym krajem w Afryce Środkowej. Szesnaście lat temu rozegrała się tam straszliwa wojna ludobójcza, po której zostały tysiące sierot. Polscy misjonarze pallotyni, wychodząc naprzeciw potrzebom tych dzieci, od wielu lat prowadzą akcję Adopcja Serca, która polega na finansowym i emocjonalnym wsparciu konkretnej afrykańskiej sieroty przez europejską rodzinę. Osiem lat temu moi rodzice zaopiekowali się taką sierotą i od tamtej pory jednym z moich największych marzeń było to, aby pojechać do Rwandy i spotkać się z moją „młodszą siostrą”. Marzyłam, śniłam, planowałam i przygotowywałam się do tego wyjazdu.
Wobec tego, kiedy tylko pojawiła się taka możliwość (pallotyni zorganizowali w listopadzie tego roku wyjazd do Rwandy dla chętnych osób, zaangażowanych w Adopcję Serca) – nie zastanawiałam się ani chwili! Pojechałam odwiedzić siostrę i zobaczyć jeden z najpiękniejszych krajów Afryki, a może i świata.
    Rwanda nazywana jest Krajem Tysiąca Wzgórz. Rzeczywiście – krajobrazy są tam niezwykle malownicze. Wbrew moim wyobrażeniom o pustynnych, żółtawych odcieniach Afryki, Rwanda okazała się bardzo zielona! Objeżdżaliśmy ten kraj busem, klucząc między porośniętymi bananowcami wzgórzami, zatrzymując się nad licznymi jeziorami, podziwiając wznoszące się majestatycznie masywy wygasłych wulkanów. Ze względu na bliskość równika, dzień trwa tam zawsze 12 godzin – słońce wschodzi o 6 rano i zachodzi o 6 wieczorem, witane i żegnane codziennym, głośnym świergotem ptaków.
   Pod względem przyrodniczym największe wrażenie zrobił na mnie Park Narodowy Akagera – obszar porośnięty sawanną, zamieszkany przez wspaniałe i niezwykłe zwierzęta. Pierwszy raz w życiu widziałam sawannę i byłam zachwycona! Okazała się być o wiele piękniejsza, niż to wygląda w telewizji. Zielona równina porośnięta buszem i rzadko rosnącymi drzewami. Niektóre były najbardziej niezwykłymi drzewami, jakie widziałam w życiu – przypominały ogromne kaktusy, miały jednak pień i gałęzie jak normalne, duże drzewa. Największą atrakcją na sawannie są jednak zwierzęta. Ze względu na otwarte przestrzenie dobrze je widać – sprawia to wrażenie, że gdzie się nie spojrzy, napotyka się wzrokiem na gromady zwierząt. Widzieliśmy kilka gatunków antylop, bawoły afrykańskie, guźce, zebry, pawiany, żyrafy, a podczas postoju nad jeziorami także mnóstwo wylegujących się na płyciźnie krokodyli i hipopotamów!
   Poza oczywistymi walorami przyrodniczymi Rwandy, zwracałam uwagę również na miejscową kulturę. Kolorowe stroje kobiet przyciągały wzrok, podobnie jak ciekawe obyczaje afrykańskiej ludności. Spotykaliśmy ludzi uprawiających maniok i banany, pracujących w polu motyką; ludzi niosących towary na targ – niezależnie od wielkości i wagi towarów, w Rwandzie wszystko nosi się na głowie, nawet damską torebkę! Natomiast małe dzieci kobiety noszą na plecach, w chuście, dzięki czemu ręce mają zawsze wolne, a dzieci są spokojne i grzeczne, przyklejone do matczynych pleców, ukołysane biciem jej serca.
   Byłby to zaiste sielankowy obraz Rwandy, gdyby nie wszechobecna, niewyobrażalna dla Europejczyka bieda, spotęgowana jeszcze przez niedawną krwawą wojnę. Wieloosobowe rodziny mieszkają w maleńkich glinianych lepiankach, bez prądu i wody. Cały ich dobytek to koza oraz równie małe jak lepianka poletko, zasiane maniokiem, bananami, ziemniakami lub fasolą. Kuchnia w lepiance się nie mieści, więc trzeba gotować na zewnątrz, na ognisku, w glinianym garnku. Zresztą, nie za wiele można ugotować, nie mając pieniędzy, jedzenie jest więc bardzo monotonne (papka z manioku) a posiłek je się raz dziennie, wieczorem. Pomimo ubóstwa jednak obejścia domów są czyste, zadbane. Ludzie mili, serdeczni i – co chyba typowe dla mieszkańców Afryki – niezwykle muzykalni, roztańczeni, rozśpiewani.
Ale najbardziej wzruszającym i długo wyczekiwanym przeżyciem były spotkania z adopcyjnymi dziećmi. Na własne oczy mogliśmy się przekonać, ile znaczy dla tych dzieci nasza pomoc. Dla nas to niedużo (15 euro miesięcznie), dla tych dzieci natomiast oznacza to możliwość, przeżycia: jedzenie, szkoła, wszystko, co potrzebne. Równie ważna, jak się okazało, jest dla nich świadomość, że ktoś o nich myśli. Dzieci troskliwie przechowują wszystkie listy, zdjęcia i pamiątki, jakie dostają od swoich adopcyjnych europejskich rodzin.
          Wspaniale było spotkać swoją afrykańską siostrę (dla mnie, jedynaczki, było to naprawdę wielkie przeżycie!). A marzenia naprawdę się spełniają. I warto, nawet długo, na ich spełnienie czekać. 

           (artykuł z numeru 12/2010 Głosu Białowieży; fot. H.Jędrzejewska, B.Jędrzejewska)

Rawenna, Florencja i Arezzo. Moja wiosenna podróż do Włoch

W marcu, kiedy w Polsce pojawiły się pierwsze oznaki wiosny, obudziła się we mnie chęć podróżowania. Pojawiła się okazja, aby pojechać do Włoch. Skorzystałam skwapliwie, bo przecież, myślę sobie, w słonecznej Italii już na pewno wiosna w pełnym rozkwicie, będzie ciepło i pięknie. Tanie linie lotnicze okazały się tańsze niż sądziłam (samolotem do Włoch poleciałam taniej, niż pociągiem z Warszawy do Białowieży!), więc tym chętniej wybrałam się w podróż.
A tu – wielkie zaskoczenie! Nad Bolonią okazało się, że samolot nie może wylądować, gdyż lotnisko jest zamknięte z powodu... śnieżnej nawałnicy! Nawałnicą bym tego nie nazwała, ale we Włoszech nawet lekko prószący śnieg w marcu to prawdziwa klęska żywiołowa (okazało się później, że również pociągi tego dnia nie jeździły)! Skierowano nasz samolot na inne lotnisko (w Rimini nad Adriatykiem) i tam, pomimo śniegu, udało się wylądować. Zaczęłam więc moją podróż po Włoszech nieco inaczej niż zaplanowałam i trochę zawiedziona, że wiosny tam nie znajdę.
Padający śnieg dla osoby z Polski nie jest jednak niczym strasznym, pojechałam więc zwiedzić pobliską Rawennę. Miasto, założone w starożytności przez lud Umbrów lub Etrusków, w V wieku naszej ery stało się siedzibą cesarzy zachodniorzymskich, a zaraz potem stolicą królestwa Ostrogotów rządzonego przez Teodoryka.
            Rawenna znana jest przede wszystkim jako ważny ośrodek mozaikarstwa. Najważniejsze zabytki tego miasta to pochodzące z wczesnego chrześcijaństwa kościoły (San Vitale, Sant’ Apollinare Nuovo) i mauzolea (cesarskiej córki Galii Placydii i króla Ostrogotów Teodoryka). Podłogi, ściany i sklepienia tych budowli zdobione są przepięknymi, niezwykle barwnymi mozaikami przedstawiającymi przede wszystkim sceny o tematyce religijnej. Dominują tam wizerunki Jezusa Chrystusa królującego na tronie, albo przyjmującego chrzest w Jordanie, procesje Apostołów i męczenników oraz wizerunki czterech ewangelistów. Jako archeolog, byłam zachwycona możliwością zobaczenia na własne oczy tych cennych zabytków architektury i sztuki, o których uczyłam się na studiach.
         Następnym przystankiem, a właściwie celem mojej podróży była Florencja, stolica Toskanii. Miasto założone zostało przez Juliusza Cezara. Obecnie najbardziej znane jest ze swoich zabytków wczesnochrześcijańskich i średniowiecznych. Niezwykłe wrażenie zrobiły na mnie kościoły, dzwonnice a także XV-wieczny Most Złotników (Ponte Wecchio) nad rzeką Arno. Florencja jest piękna, położona częściowo na zielonych wzgórzach, częściowo w dolinie rzeki. Ogromna ilość zabytków i wartych zobaczenia miejsc w tym mieście dostarczyła mi wielu wrażeń. Jednak, pomimo iż nie był to sezon turystyczny, Florencja zatłoczona była przez wielu zwiedzających. Po kilku dniach, zmęczona tłumem ludzi i hałasem, postanowiłam odpocząć w pobliskiej mniejszej miejscowości.
                Trochę z przypadku, a trochę kierując się radą rodziców, pojechałam do Arezzo – i był to strzał w dziesiątkę! Zaledwie 50 km na południe od Florencji, lecz wiosna w pełnym rozkwicie. Było ciepło, słonecznie, zielono, kwieciście! I pusto, widocznie turyści tam w marcu nie docierają. W centrum miasteczka przepiękne uliczki, wyglądające, jakby czas się w nich zatrzymał, jakby nadal trwało tam średniowiecze. Wąskie, brukowane, z urokliwymi kamieniczkami po bokach, a całość otoczona kamiennymi murami miejskimi. Zwiedziłam najważniejsze zabytki miasteczka z czasów etruskich (znana jest tzw. Chimera z Arezzo – rzeźba z brązu z V wieku p.n.e.), rzymskich (ruiny amfiteatru) oraz średniowiecznych (katedra i inne kościoły).
Arezzo było ostatnim przystankiem mojego wyjazdu do Włoch. Przede wszystkim więc chłonęłam tam zapach wiosny i cieszyłam się ciszą i spokojem przed powrotem do zatłoczonej i zimowej wtedy jeszcze Warszawy.

(artykuł ukazał się w Głosie Białowieży, w numerze 4/2010; fot. M.Osiadacz)

O obyczajach świątecznych w dawnej Polsce, czyli - podróż w czasie!

Boże Narodzenie już za nami, lecz w domach i kościołach nadal śpiewamy kolędy a choinki wciąż zdobią nasze mieszkania. Warto więc dowiedzieć się, jak wyglądało świętowanie narodzin Jezusa w dawnej Polsce.
Było to świętowanie barwne, pełne różnorodnych obrzędów - zarówno religijnych jak i świeckich, przesycone zabawą i tańcami, uświetnione obfitym jedzeniem. Obchody Bożego Narodzenia, połączone z wejściem w Nowy Rok, trwały kilkanaście dni, a poprzedzone były długim i o wiele bardziej rygorystycznym niż obecnie postem.
W Wigilię na podłodze domu rozścielano słomę, a w kątach izby jadalnej ustawiano snopy niemłóconego zboża. Gdy zabłysła pierwsza gwiazdka, składano sobie życzenia i siadano do stołu. Zwyczajowymi potrawami szlachty polskiej były zupy: migdałowa i grzybowa, barszcz z uszkami, śledź, karp, okoń z posiekanym jajkiem i polany oliwą, szczupak z szafranem, placuszki z makiem i miodem. Na Litwie i Rusi spożywano również kutię. Na stołach uboższych ludzi zestaw dań był skromniejszy, ale i tak wszyscy najadali się tego dnia do syta. Przy każdym stole, tak jak obecnie, zostawiano wolne miejsce dla niespodziewanego gościa. Pamiętano też o zwierzętach, wynosząc im resztki wigilijnego jedzenia i karmiąc opłatkiem. Nie znano jeszcze choinki jako świątecznej ozdoby, ale np. w XVIII wieku na Pomorzu zdobiono wstążkami rózgi brzozowe, które później rozdawano dzieciom.
     Był to również czas kolędowania, powszechnego w całej Europie. Słowo kolęda wywodzi się z łaciny. Kalendy (łac. Kalendae) w czasach rzymskich oznaczały pierwszy dzień każdego miesiąca, a także pierwszy dzień nowego roku. Podczas Fesum Calendarum – obchodów rzymskiego Nowego Roku – odwiedzano się w domach, dawano sobie upominki i śpiewano pieśni powitalne. Z czasem ten zwyczaj został przejęty przez chrześcijaństwo i nierozerwalnie związany z obchodami Bożego Narodzenia. Początkowo teksty kolęd miały charakter wyłącznie religijny, ale z czasem zaczęły również powstawać utwory o tematyce świeckiej, związane z ludową obrzędowością świąteczną.
W Polsce zwyczaj kolędowania upowszechnił się w XV wieku. Najstarsza zachowana polska kolęda, pochodząca z 1424 roku, zaczyna się od słów „Zdrów bądź, Królu Anielski”. W XVII i XVIII wieku nastąpił rozkwit kolędowania, które stało się okazją do dobrej zabawy. Młodzi chłopcy zaczęli „chodzić z kozą, turoniem, niedźwiedziem lub wilkiem” po domach i w zamian za drobne pieniążki śpiewać kolędy i składać gospodarzom życzenia. W tym też okresie powstała jedna z najbardziej znanych polskich kolęd – „W żłobie leży”, przypisywana Piotrowi Skardze. Została ona skomponowana do melodii poloneza koronacyjnego króla Władysława IV Wazy. Twórcami polskich kolęd byli m. in. Franciszek Karpiński („Bóg się rodzi”), Mikołaj Sęp Szarzyński czy Andrzej Morsztyn.
Innym obrzędem nierozerwalnie związanym ze Świętami Bożego Narodzenia jest zwyczaj budowania w kościołach szopek i urządzanie jasełek. Za twórcę przedstawień bożonarodzeniowych uważany jest św. Franciszek z Asyżu. Przedstawienia takie dotarły również do Polski i przyjęły się pod nazwą jasełek, gdyż słowo „jasła” oznaczało w języku staropolskim to samo, co żłób, a Jezus przecież po narodzeniu położony został w żłobie.
Jak wyglądały te bożonarodzeniowe przedstawienia w dawnej Polsce? Barwnie opisuje to Jędrzej Kitowicz w „Opisie obyczajów za panowania Augusta III”:
„Jasełka były to ruchomości małe, ustawione w jakim kącie kościoła a czasem zajmujące cały ołtarz (...). Była to w pośrodku szopka mała na czterech słupkach, daszek słomiany mająca; pod tą szopką zrobiony był żłóbek, a czasem kolebka (...). W tej osóbka Pana Jezusa z wosku albo z papieru klejonego, albo z irchy lub płótna konopiami wypchanego uformowana, w pieluszki z jakich płatków bławatnych i płóciennych zrobionych uwiniona; przy żłóbku z jednej strony wół i osieł z takiejże materyi jak i osóbka Pana Jezusa utworzone, klęczące i puchaniem swoim Dziecinę Jezusa ogrzewające, z drugiej strony Maryja i Józef stojący przy kolebce w postaci nachylonej, afekt natężonego kochania i podziwienia wyrażający.
        W górze szopki pod dachem i nad dachem aniołkowie unoszący się na skrzydłach, jakoby śpiewający Gloria in excelsis Deo. Toż dopiero w niejakiej odległości jednego od drugiego pasterze padający na kolana przed narodzoną Dzieciną, ofiarujący mu dary swoje, ten masła garnuszek, ów syrek, inny baranka, inny koźlę. (...) Dalej osóbki rozmaity stan ludzi i ich zabawy wyrażające: panów w karetach jadących, szlachtę i mieszczan pieszo idących, chłopów na targ wiozących drwa, zboże, siano, prowadzących woły, orzących pługami, przedających chleby; szynkarki różne trunki szynkujące, niewiasty robiące masło, dojące krowy, Żydów różne towary do sprzedania na ręku trzymających, i tym podobne akcyje ludzkie.
Gdy zaś nastąpiło święto Trzech Królów, tedy przystawiano do tych jasełek osóbki pomienionych świętych, klęczących przed narodzonym Chrystusem, ofiarujących Mu złoto, myrrhę i kadzidło, a za nimi orszaki ich dworzan rozmaitego gatunku: Persów, Arabów, Murzynów (...). Toż dopiero wojska rozmaitego gatunku: jezdne i piesze, murzyńskie i białych ludzi, namioty porozbijane (...), regimenta uszykowane polskiej gwardyi, pruskie, moskiewskie, armaty, chorągwie jezdne, husarskie, pancerne, ułańskie, kozackie, rajtarskie, węgierskie i inne. (...)
A gdy te jasełka, rokrocznie w jednakowej postaci wystawiane, jako martwe posągi nie wzniecały w ludziach stygnącej ciekawości, przeto reformaci, bernardyni i franciszkanie dla większego powabu ludu do swoich kościołów, jasełkom przydali ruchawości, między osóbki stojące mieszając chwilami ruszane, które (...) rozmaite figle wyrabiały. Tam Żyd wytrząsał futrem pokazując go z obu stron, jakoby do sprzedania, które nadchodzący znienacka żołnierz Żydowi porywał. Żyd futra z ręki wypuścić nie chciał. Żołnierz Żyda bił, Żyd porzuciwszy futro, uciekał. Żołnierz wydarte futro Żydowi przedawał nadchodzącemu mieszczaninowi, a wtem Żyd skrzywdzony pokazał się niespodzianie z żołnierzami i insygatorem, biorącym pod wartę żołnierza przedającego futro i mieszczanina kupującego.
Gdy taka scena zniknęła, pokazała się druga, na przykład: chłopów pijanych bijących się pałkami, albo szynkarka tańcująca z gachem i potem od diabła razem oboje porwani, albo śmierć z diabłem najprzód tańcująca, a potem się bijące z sobą i w bitwie znikające. To znowu musztrujący się żołnierze, tracze drewno trący i inne tym podobne akcyje ludzkie (...), które to fraszki dziecinne tak się ludowi prostemu i młodzieży podobały, że kościoły napełnione były spektatorem, podnoszącym się na ławki i na ołtarze włażącym. A gdy ta zgraja tłocząc się i przemykając jedna przed drugą, zbliżyła się nad granicę założoną do jasełek, wypadał wtenczas spod rusztowania, na którym stały jasełka, jaki sługa kościelny z batogiem i kropiąc nim żywo bliżej nawinionych, nową czynił reprezentacyją, dalszemu spektatorowi daleko śmieszniejszą od akcyj jasełkowych, kiedy uciekający w tył przed batogiem, jedni na drugich na kupy się wywracali, drudzy rzeźwo z ławek i z ołtarzów zeskakując jedni na drugich padali, tłukąc sobie łby, boki, ręce i nogi, albo guzy i sińce bolesne o twarde uderzenie odbierając.
Takowe reprezentacyje ruchomych jasełków bywały – prawda – w godzinach od nabożeństwa wolnych (...), ale śmiech, rozruch i tumult nigdy w kościele czasu ani miejsca znajdować nie powinien. Dla czego, gdy takowe reprezentacyje doszły do ostatniego nieprzyzwoitości stopnia, książę Teodor Czartoryski, biskup poznański, zakazał ich, a tylko pozwolił wystawiać nieruchome, związek z tajemnicą Narodzenia Pańskiego mające.”
         I tak zostało do dzisiaj.
     A jednak – czyż nie szkoda, że te dawne, barwne, ludowe obyczaje świąteczne zanikają, ustępując miejsca coraz bardziej skomercjalizowanej idei świętowania, pełnej reklam, neonów sklepowych i brzuchatych czerwonych Mikołajów?...

 (tekst ukazał się w numerze 01/2010 w Głosie Białowieży; fot. H.Jędrzejewska)

Białowieska blondynka w dżungli, czyli o tym, jak podążałam śladami Inków

Wakacje w tym roku miałam wyjątkowo udane! Rodzice – naukowcy dostali zaproszenie do Argentyny na konferencję o zwierzętach i zaproponowali, że wezmą mnie ze sobą. Muszę przyznać, że nie chciałam jechać. Ameryka Południowa budziła we mnie strach, przede wszystkim dlatego, że żyją tam wielkie, czarne i kosmate pająki, a ja mam arachnofobię. Jednak w końcu dałam się namówić – i pojechaliśmy.
        Podróż samolotem do Ameryki Południowej (i z powrotem) nie należy do najprzyjemniejszych – trzy przesiadki, kilkunastogodzinne loty, długie oczekiwania na lotniskach... Ale warto! Po wylądowaniu na miejscu człowiek znajduje się od razu w innym świecie. Podczas, gdy u nas był środek lata, na półkuli południowej była zima. W Argentynie oznaczało to mroźne noce i gorące dni, szron na oknie nad ranem i upalne popołudnie. A wysoko w Andach śnieg. Pod względem przyrodniczym również wielkie zaskoczenie. Wszystko było inne – drzewa (różnego rodzaju palmy i drzewa, które w Polsce rosną malutkie w doniczkach na parapetach, a tam rosły ogromne w parkach i wzdłuż ulic), zwierzęta (zamiast wiewiórek w parku po drzewach biegały małe małpki), nawet gwiazdy na niebie i słońce, które w południe znajdowało się na północy!
Wielką barierą okazał się język. Ani ja, ani moi rodzice nie znamy hiszpańskiego. A w Ameryce Południowej nikt nie zna angielskiego, wszyscy mówią po hiszpańsku. Korzystaliśmy z rozmówek i ze słowników, jednak w praktyce często najlepiej porozumiewaliśmy się z miejscowymi ludźmi na migi, z szerokim uśmiechem machając rękami.
W Argentynie, w mieście Mendoza, spędziliśmy jednak tylko tydzień. Kiedy skończyła się konferencja, w której uczestniczyli moi rodzice, udaliśmy się w dalszą podróż – do Peru.
Kraj ten leży znacznie bliżej równika, niż Argentyna, było więc cieplej. Było również wyżej – wylądowaliśmy samolotem nad Jeziorem Titicaca na wysokości prawie 4 tys. metrów n.p.m. i dla nas, ludzi z polskich nizin, był to prawdziwy szok! Tlenu w powietrzu na tej wysokości jest niewiele, oddycha się z trudem, cierpi się na zawroty i bóle głowy, mdłości i ogólne złe samopoczucie. Jest to tzw. choroba wysokościowa, a pomaga na nią tylko jedno „lekarstwo” – liście koki. Koka to oczywiście roślina, z której produkuje się kokainę, jednak świeże liście tego zioła na szczęście niewiele mają wspólnego z narkotykiem (narkotyk uzyskuje się po chemicznej przeróbce rośliny). Herbata z liści koki, legalna w Peru, likwidowała zawroty głowy oraz nudności i pomagała nam przetrwać w wysokich Andach.
W Peru spędziliśmy trzy tygodnie. To wystarczająca ilość czasu, aby zwiedzić dużą część najsłynniejszych miejsc i zabytków. Rozpoczęliśmy od Jeziora Titicaca. „Titicaca” w języku Indian Keczua oznacza „szara puma” (puma, wąż i kondor to trzy święte zwierzęta tamtejszych Indian; od czasów Inków do dzisiaj są one czczone – wąż symbolizuje wiedzę, puma siłę, a kondor duchowość). Pływaliśmy łodzią po tym jeziorze, zwiedzając niezwykłe ruchome wyspy z trzciny, zbudowane i zamieszkane przez Indian Keczua i Ajmara. Indianie ci są ciemnoskórzy i czarnowłosi (kobiety noszą przepiękne, długie, czarne warkocze), a  ubierają się w niezwykle barwne stroje. Tworzą swoje wyspy, układając na jeziorze warstwy trzciny, z której budują również domy i łodzie. Mieszkają tam bez elektryczności i innych udogodnień, żywiąc się jedynie rybami i trzciną. Widok tych wysp wprawił nas w ogromne zadziwienie, tak bardzo świat Indian różnił się od naszego świata!
       Kolejnym przystankiem w naszej podróży po Peru było słynne miasto Inków – Machu Picchu. Państwo Inków, założone w XII wieku, rozbudowane zostało w rozległe imperium w ciągu niespełna 200 lat przed odkryciem Ameryki przez Europejczyków. Na początku XVI w. obejmowało prawie całe wybrzeże Pacyfiku wzdłuż Andów oraz tereny Peru i Boliwii. Stolicą państwa było miasto Cuzco, ale największą i najsłynniejszą atrakcją turystyczną jest obecnie położone opodal niego Machu Picchu. Miasto to, założone przez Inków w XV wieku, opuszczone zostało z nieznanych powodów już w wieku XVI, a następnie porosło dżunglą. Zostało odkryte i przebadane przez archeologów na początku XX wieku. Są to naprawdę imponujące, ogromne, kamienne ruiny domów, świątyń i innych budowli, położone na szczycie góry, otoczone innymi porośniętymi dżunglą, wysokimi górami. Widok zapierał dech w piersiach, a miejsce to było dla mnie – studentki archeologii – szczególnie interesujące.
Z Machu Picchu pojechaliśmy na zachód, do Nazca. To również jest bardzo ciekawe miejsce pod względem archeologicznym. Jest to rozległy, pustynny płaskowyż, znany przede wszystkim z tzw. „Rysunków z Nazca” - systemu linii, które oglądane z góry przypominają kształtem zwierzęta lub figury geometryczne. Utworzone zostały około 2 tysiące lat temu przez prekolumbijską kulturę Nazca. Są to naziemne geoglify, ryty wykonane w piaszczysto – skalistym podłożu. Każdy rysunek mierzy kilkaset metrów długości i szerokości, więc oglądane w całości mogą być tylko z lotu ptaka. Do dzisiaj nie wiadomo, jak i w jakim celu ludzie z kultury Nazca wykonali te geoglify – czy jest to astronomiczny kalendarz, czy może rysunki na cześć bogów? Obecnie turyści mogą wynająć mały, kilkuosobowy samolocik i podczas 30 – minutowego lotu oglądać z góry rysunki przedstawiające wieloryba, małpę, kolibra, pająka oraz inne zwierzęta, rośliny i postacie antropomorficzne. Na koniec tej atrakcji wszyscy dostaliśmy od pilota dyplomy upamiętniające nasz lot nad płaskowyżem Nazca.
Nasza wyprawa zbliżała się już do końca. Ostatni tydzień spędziliśmy na zachodnim wybrzeżu Peru, nad Oceanem Spokojnym. Spacerowaliśmy pod wysokimi klifami, zbieraliśmy oceaniczne muszle, podziwialiśmy leniuchujące na skałach słonie morskie, flamingi, pelikany i pingwiny (tak! Pingwiny! Jak się okazuje te sympatyczne ptaki żyją nie tylko na Antarktydzie!). Następnie dotarliśmy do stolicy Peru – Limy, skąd samolotem wróciliśmy do Polski.
       Cała podróż zrobiła na nas ogromne wrażenie. Wszystko było inne, nowe, egzotyczne. A jednak dobrze odnajdowaliśmy się w tamtej rzeczywistości. Ludzie byli niezwykle mili, gościnni i zaciekawieni, skąd w ich kraju wzięła się taka jasna blondynka. Pewnego razu nie mniej zaskoczona byłam ja. Kiedy na pytania Indianek z wyspy na Jeziorze Titicaca odpowiedziałam, że jestem z Polski, one, klaszcząc w dłonie, zaśpiewały mi po polsku „Sto lat”! Widocznie przede mną byli tam już jacyś Polacy, od których Indianki mogły się tego nauczyć.
Bardzo smakowało nam również peruwiańskie jedzenie. Mogliśmy spróbować niezliczonych odmian ziemniaków i kukurydzy, a nad oceanem prawdziwym przysmakiem były ryby i owoce morza. Do tego pyszne, prawdziwe, południowoamerykańskie kakao i dobre alkohole.
Wróciliśmy do Polski z bagażami pełnymi pamiątek oraz z ogromem zdjęć i pozytywnych wrażeń z wyprawy. Teraz, kiedy do Polski zbliża się zima, w Ameryce Południowej zaczyna się lato. I aż tęskno się robi do słonecznych plaż i andyjskiego powietrza! 

(artykuł ukazał się w numerze 10/2009 w Głosie Białowieży; fot. H.Jędrzejewska, W.Jędrzejewski)

Wiosenna wycieczka do Torunia

Wiosną przyroda budzi się do życia, rośliny zaczynają rosnąć, ptaki odbywają długie wędrówki powrotne z ciepłych krajów. Wraz z pierwszymi oznakami wiosny ja również nabrałam ochoty, aby wyjść z zimowego odrętwienia, gdzieś pojechać, coś nowego zobaczyć.
Wybrałam Toruń – miasto, kojarzące się chyba głównie z Mikołajem Kopernikiem oraz słynnymi piernikami. Z Warszawy do Torunia nie jest daleko, udało mi się pojechać, pozwiedzać i wrócić tego samego dnia. Naprawdę było warto!
              Toruń, miasto położone nad Wisłą, obecnie znajduje się w woj. kujawsko – pomorskim. Założone zostało w XIII wieku, na mocy dokumentu lokacyjnego wydanego przez Zakon Krzyżacki, jest więc jednym z najstarszych miast w Polsce. Na szczęście Toruń nie został zniszczony podczas drugiej wojny światowej i wiele cennych zabytków (głównie architektonicznych) przetrwało do dzisiaj.
Po przyjeździe pierwsze kroki skierowałam do znajdującego się tuż nad Wisłą zamku krzyżackiego, który dał początek istnieniu miasta. Niestety, obecnie są to już tylko ruiny. Z budynków zamku głównego do dzisiaj zachowała się jedynie wieża ustępowa (toaleta) wraz z prowadzącym do niej gankiem, fosa, dolne partie murów i piwnice.
Niedaleko zamku znajduje się Stare oraz Nowe Miasto, ze średniowiecznymi i renesansowymi ratuszami, kościołami, młynami i spichlerzami. Zachowały się również dawne kamienice. Wśród nich najbardziej znana jest ta, w której urodził się Mikołaj Kopernik – obecnie znajduje się tam muzeum i można zwiedzić dom słynnego polskiego astronoma.
              Niewiele osób wie, że w Toruniu, podobnie jak w Pizie, istnieje Krzywa Wieża. Wybudowana została w XIII wieku wraz z murami miejskimi, jako prosta, kwadratowa baszta obronna. Przechylać się zaczęła już w średniowieczu, pod wpływem własnego ciężaru i do dzisiaj jednym bokiem coraz bardziej zagłębia się w miękki grunt.
Po obejrzeniu pięknej, historycznej części Torunia, wybrałam się do słynnego toruńskiego planetarium. Siedząc w wielkiej, zaciemnionej sali jak w kinie, w specjalnych okularach, z zadartą głową oglądałam wyświetlaną na półkulistym suficie historię odkryć Mikołaja Kopernika. Planety krążyły wokół mnie, a ja poczułam się jak maleńki pyłek w ogromnym wszechświecie.
Po tym niezwykłym doświadczeniu, aby z powrotem mocniej stanąć na ziemi, wybrałam się do sklepu ze słynnymi piernikami. Ich smak towarzyszył mi potem podczas powrotnej jazdy pociągiem. A Toruń zaprasza na kolejne wycieczki – naprawdę serdecznie polecam.

(artykuł ukazał się w numerze VI/2009 w Głosie Białowieży; fot. Katarzyna Laskowska) 

Dlaczego powstał ten blog i o czym będzie?

     Podróże to moja pasja. A kiedy wracam z kolejnej podróży, zwykle piszę krótki artykuł do pewnej lokalnej, wiejskiej gazetki. Wiele osób mówiło mi, że moje artykuły są wartościowe i przyjemnie się je czyta. Inni pytali czy można je przeczytać gdzieś jeszcze, nie tylko w lokalnej gazetce. Prosili, abym publikowała je dla większej liczby odbiorców. Dlatego utworzyłam tego bloga.

    Będę tu zamieszczała głównie, ale nie tylko, swoje artykuły, które ukazały się w Głosie Białowieży. Wstawię na bloga artykuły archiwalne, będę też umieszczała na bieżąco nowe artykuły. Być może znajdą się tu również teksty inne, których nigdzie nie opublikowałam.

      Życzę miłego czytania.